Page 47 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 47
Na parapecie stał odbijający światło słoneczne słój, w którym pływały dwie rybki.
Pan Adam dostał go wczoraj od Schulza, volksdeutscha odpowiedzialnego za
zmywanie plam krwi ze schodów i z szachownicy posadzki, pełniącego rolę stróża
a zarazem szpicla-podsłuchiwacza. Adam kiedyś uciął sobie z nim pogawędkę
i Schulz opowiedział mu, że hoduje ryby. To obudziło w Adamie tęsknotę za
tropikalnym akwarium, które przed wojną miał u siebie w biurze. Ledwo uprosił
Schulza, żeby mu przyniósł, za całe trzydzieści marek, te oto dwie małe rybki.
Pan Adam wsypał do słoja okruszki starego chleba i poszedł napalić w piecu.
Potem napełnił balię służącą mu za wannę. Stanął na środku pokoju i zrobił
gimnastykę. Potem bez chwili wahania zanurzył się w zimnej wodzie.
Woda wbiła się szpileczkami w pory rozgrzanej skóry i rozbudziła w nim
wszystkie komórki. Kiedy wyskoczył na podłogę, odzyskał już swą zwykłą ruchli-
wość. Tylko niewyspane oczy trochę go piekły. Miał nadzieję, że świeże powietrze
spędzi z nich zmęczenie.
Włożył czystą bieliznę, zakupioną od Jude z Luksemburga. Jego bielizna
17
odzyskała swój przedwojenny kolor. Teraz, podobnie jak jego koledzy, oddawał
ją do gettowej pralni, gdzie traktowano ją z takim samym szacunkiem jak bieli-
znę niemieckich żołnierzy. Włożył nowy garnitur, nabyty od pewnego czeskiego
doktora, i zasiadł do śniadania. Nie odczuwał zwykłego apetytu, ale się tym nie
przejął. Tym lepiej – musiał przecież uważać na kapryśny brzuszek, który znowu
zaczął się wydymać, mimo codziennej gimnastyki. Wypił za to dużo kawy, i dla
przyjemności, i by się do reszty uwolnić od senności.
Już stał w pelisie – skarbie, który nabył od jakiegoś Jude z Hamburga. I zanim
wyszedł, podszedł jeszcze raz do słoja sprawdzić, czy nie wsypał rybkom za dużo
jedzenia. Szmatką wyłowił pozostałe okruszki. Rybki nie powinny się przejadać,
mogłoby to im zaszkodzić. Chciał, by były zdrowe i długo żyły.
Na dworze powitał go czysty, łagodny zimowy poranek. Było jeszcze wcze-
śnie, ale dni były teraz dłuższe i słońce nieźle już się posunęło na swej drodze.
Ulice były pokryte świeżym, niezadeptanym śniegiem. Pan Adam szedł dużymi
krokami, wtulony w ciepłe futro, w czapce z nausznikami. Miał ciemnozielone
okulary słoneczne, jedyną pamiątkę, jaka się uchowała po jego żonie Jadwidze.
Z tymi okularami ostatnio się nie rozstawał. Nosił je przy każdej pogodzie. Nie
tylko chroniły oczy, ale czuł, że zakrywają mu całą twarz, jakby nosił maskę.
Przyjemnie było jako pierwszy niszczyć gładkość śniegu wysokimi, gumo-
wymi botami, które nabył u pewnego Jude z Berlina. Oczy już go nie piekły. Jak
ruchliwe, ciekawskie wiewiórki skakały po szerokiej ulicy, która przez zielone
szkła okularów wydawała się jaskrawozielona i odmieniona jak za sprawą czarów.
17 Żyd (niem.). W łódzkim getcie nazywano tak Żydów z krajów niemieckojęzycznych, którzy przybyli
do getta jesienią 1941 r., m.in. z Luksemburga, Niemiec, Austrii i Czech, i nosili charakterystyczne
łaty w kształcie gwiazdy Dawida z napisem „Jude”. 45