Page 450 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 450
Wewnątrz chatynki ściany lśniły i skrzyły się pasami zamarzniętego śniegu,
który dostał się tutaj przez szpary w deskach. Do okna były sztywno przyczepione
podarte, szarobiałe draperie – zamarznięte pajęczyny.
W kuchni panował półmrok. W kącie świeciło skąpe światło. Wyłonił się
stamtąd Berkowicz i powoli zbliżył do Racheli. Odwinęła kaptur, ale nie miała
odwagi rozpiąć płaszcza. Podeszła do kąta, z którego rozchodziło się światło. Na
krześle stała blaszana miednica. – Pierze pan? – zapytała, unikając spojrzenia
w rozpromienioną twarz Berkowicza, zmieszana tym, że wyciera mokre ręce
jakąś szmatą.
– Namaczam koszulę… miałem czajnik gorącej wody z punktu gazowego. –
Wybełkotał i ruszył w stronę pokoju. – Proszę wejść tutaj…
Na początku ich znajomości nigdy nie wpuszczał jej do innych pomieszczeń,
ostatnio jednak podejmował ją właśnie tam i wyglądało, jakby chciał, żeby czym
prędzej opuściła kuchnię. Nie chciał, aby widziała, jak nieporadnie prowadzi
swoje gospodarstwo domowe.
W pokoju było ciemno. Bunim nigdy nie zapalał tu światła elektrycznego.
Rachela poruszała się z rękoma wyciągniętymi do przodu, aż wymacała łóżeczko
Blimele i usiadła na nim.
Bunim przyniósł świeczkę z kuchni. – Nie wiem, czy powinienem dzisiaj
to czytać – powiedział – może lepiej jutro. Koszula wyschnie i… będę trochę
czystszy… – po paru minutach już leżał na jej kolanach nowy rozdział. Porąbał
krzesło i rozpalił w piecyku. Kiedy ogień rozpalił się, przysypał go odrobiną pyłu
węglowego i piaskiem. – Tak – mruknął – ogień utrzyma się w czasie czytania
tego rozdziału.
Zimny piec był posępny, ale ciepły piec w posępnym pomieszczeniu był nie
do zniesienia. Ogień, który Bunim rozniecił, zaczął syczeć, płomienie stawały się
coraz jaśniejsze, unaoczniając opuszczenie tego mrocznego domostwa. Rachela
czuła jakby ściany chciały ją stąd przepędzić, nie pozwalały jej siedzieć. Zadawały
jej udrękę łóżka, lustro, wózeczek z lalką pod oknem, na którym stał brudny,
pusty wazon, nad nim zaś wisiały zesztywniałe, podarte zasłony. Pomiędzy
oknami wisiała mała, czerwona, aksamitna poduszeczka w kształcie serca. Było
w nią wbite parę igieł i szpilek. Z jednej igły zwisała aż do ziemi cienka, czarna
nitka.
Berkowicz wyciągnął z szafy damski płaszcz i zarzucił go na ramiona Racheli
niczym pelerynę. Zrobiło jej się gorąco i duszno, miała ochotę zrzucić ten płaszcz
i uciec, ale nadal siedziała na łóżeczku Blimele i pozwoliła Bunimowi okryć jej
nogi kołderką córeczki. Usiadł obok. Jego nastroszone włosy wokół głowy wy-
glądały jak szara korona ze sztywnych, powykrzywianych rogów, sterczących na
wszystkie strony. Pod pofałdowanym i chorobliwie bladym czołem, spomiędzy
opuchniętych powiek i nabiegłych policzków, jego szare oczy patrzyły spod szkieł
ciepło, prosząco. Popękane wargi niczym bolesna rana płomieniście czerwieniały
448 na tle posiniałej twarzy: