Page 455 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 455

razem, wtulić się w każdego, w kogo można. Wystarczy, że zewnętrzna ręka od-
                   dzielała ich drutami. Czynić to samemu było grzechem. Rachela zdawała sobie
                   z tego sprawę i z twarzy Dawida wyczytywała, że on też o tym wie. Pojmował to
                   jednak jedynie rozumowo. Obce siły, które nimi rządziły, niezależne od logiki,
                   popychały ich na niepewne drogi, które sami wybierali.
                      W tym wyobcowaniu nie unikali dotyku. Ich ciała czasami przypadały do
                   siebie i pozostawały w objęciu, które przypominało niegdysiejsze, ale nie było
                   już tym dawnym.
                      Niejeden raz wychodziła z mieszkania Dawida rozpalona, odurzona jego
                   realnymi, a jednocześnie jakby nieobecnymi pocałunkami, pełnymi słodko
                   dręczącej tęsknoty i smutnego poddaństwa. Wpadała w zimne powietrze po-
                   dwórza i w ramiona Berkowicza. Miał w zwyczaju czekać na nią przed bramą,
                   aby zobaczyć ją jeszcze raz tego dnia, a może i zaprowadzić do siebie. Patrząc
                   na nią, czytał z niej jak z otwartej księgi. W takich momentach jego nastrój był
                   podobny do jej nastroju. On również czuł się poniżony, zawstydzony, stęskniony.
                   Rozmowa im się nie kleiła. Bunim jąkał się. Między słowami błagał o miłość, która
                   spowodowałaby, że Rachela zdałaby się na niego całym swoim nieokiełznanym
                   jestestwem i szukałaby jego opieki w tym oszołomieniu.
                      Kiedy Rachela wychodziła od Dawida, Bunim patrzył na nią innym spojrzeniem.
                   Porażało go jej piękno, to fizyczne – przyciskał ją do siebie mocniej niż zwykle,
                   każdą swoją cząstką zgłodniały tego życia, które w niej tętniło. Nie chciał o niczym
                   wiedzieć i o nic nie pytał. Bycie z nią osiągnęło najwyższy poziom – i przyjaźń ta
                   nie mogła wspiąć się już wyżej.
                      Kiedy w czasie takich wieczorów wpadała do niego, podejmował ją lepiej niż
                   zwykle. Rozpalał kawałkiem jakiegoś mebla, suszył jej buty przy ogniu. Ugaszczał
                   ją łyżeczkami cukru i zmuszał do skosztowania jego marmolady. Rozpromieniony
                   tańczył wokół niej i można było odnieść wrażenie, że wiosna zagościła w jego
                   progach, czyniąc go młodszym i silniejszym. Gładził brązową czuprynę Racheli
                   i nie przestawał mówić: – Ahawe… Ahawe… – No i zmuszał ją do siedzenia na
                   łóżeczku Blimele.
                      – Przeczytaj mi parę rozdziałów – prosiła.
                      Zaczerwieniony, speszony siadał obok niej i rozkładając ręce mówił: – Nie
                   mam nowych rozdziałów…
                      – Nie piszesz?
                      – Wiesz dobrze, że piszę.
                      – Ale ten wielki poemat…
                      Otaczał ją ramionami i przyciskał swoje wargi do jej warg, jeszcze ciepłych
                   od ust Dawida. Rachela czuła go wszędzie – wokół siebie, w sobie. Był między
                   jej zębami, w jej oczach, napełniał jej nozdrza. I tak leżała na łóżeczku Blimele
                   naprzeciw łoża małżeńskiego Bunima i Miriam, naprzeciw szafy, stołu i wózka
                   dla lalek i oślepiała ten pokój obnażonym światłem swego ciała. Czasem nagle
                   odskakiwał od niej: – Płaczesz?                                      453
   450   451   452   453   454   455   456   457   458   459   460