Page 402 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 402

ciemne cienie pod oczami, naczynka na policzkach, żylaste dłonie, ale przede
                 wszystkim ta melancholia… słodycz spojrzenia…
                   – Twoja kochanka, co? – Dziunia szelmowsko mrugnęła do niego.
                   – Ech, banalna jesteś… Nie ma słów, aby opisać… Chciałbym namalować ją
                 teraz… ciężarną. To mógłby być mój łabędzi śpiew.
                   Dziunia zasłoniła okno i zaczęła chodzić po pokoju, zatrzymując się parę kroków
                 od portretu Estery. – Ale ona wygląda tutaj, jakby była w ciąży… – pokazała na
                 obraz, który przedstawiał Esterę na pluszowej sofie, ze szklanką mleka w dłoni.
                   Winter zaśmiał się gromkim śmiechem: – Bardzo trafne spostrzeżenie,
                 ignorantko. Możliwe, że w czasie, gdy ją malowałem… zapłodniłem jej duszę…
                 całkiem możliwe.
                   Dziunia już go nie słyszała. Skierowała się w stronę schodów i z okrzykiem:
                 „Michał!” wybiegła z pokoju.
                   Wpadła na Michała, zarzuciła mu ręce wokół szyi i uwiesiła się na nim tak, że
                 omal go nie przewróciła. Jak tylko weszli do pokoju, popędziła do przygotowanych
                 potraw świątecznych i po chwili już siedzieli przy stole z nosami w talerzach.
                 Pierwszych parę łyżek Dziunia pochłonęła w milczeniu, ale zaraz przysunęła się
                 blisko Michała i jedząc, zaczęła go głaskać, całować i opowiadać mu o wszyst-
                 kim, co się zdarzyło w czasie dnia. W końcu opisała mu rozmowę z Winterem
                 i na koniec wyjąkała: – Jeśli by można… jeśli ty Michale, kochany mój... jeśli
                 mógłbyś namówić Bellę. Jutro będzie wieczór u Wintera, duże wydarzenie… ona
                 dobrze by się tam czuła.
                   – A ja właśnie przyszedłem od niej – odezwał się Michał, a Dziunia wbiła
                 w niego wzrok, czując pod sercem jakiś niepokój, widząc, jak jego oczy poważnie-
                 ją, smutnieją. – Tak mi wypadło, że mogłem tam zajść… – widać było, że i jemu
                 ciężko o tym mówić. – A tam zastałem coś, czego obydwoje nie wiedzieliśmy
                 odnośnie Belli… Wyobraź sobie: drzwi od kuchni stały otworem, a ona… wystro-
                 jona w białą bluzkę… stół przykryty białym obrusem… dwie świeczki zapalone…
                 a przy stole mężczyzna, kobieta, kilkoro dzieci, a przede wszystkim, zgadnij
                 kto? Sprzedawca Toffi. Kiedy mnie zauważyła, podniosła się i powoli podeszła
                 do mnie. „Gut szabes, Michał”, powiedziała w jidysz.
                   Cień zniknął z twarzy Dziuni. Położyła dłoń na ustach Michała i zawołała: –
                 Nie wierzę w ani jedno słowo! – w tym momencie zerwała się z miejsca, chwyciła
                 płaszcz i pociągnęła Michała za rękaw: – Chodź, trzeba do niej biec. Ona jest chora.
                   Ale on nie ruszył się z miejsca: – Nie możemy jej pomóc… Ona zmaga się…
                 z życiem. Syjonizm, jak widać, nie wystarcza jej.
                   Dziunia wpadła w furię: – A dajże ty mi spokój z tą swoją psychologią! Chodź
                 Michał! Trzeba jej pomóc!
                   Nie ruszył się, stojąc naprzeciwko niej: – Co, chcesz, żebym jej zrobił zastrzyk?
                   – Idę sama! – Dziunia rzuciła się ku drzwiom. – Idę do mojej siostry!
                   Zawołał do niej głosem pełnym złości: – Zdejmuj płaszcz! – rozkazał surowo.
          400    – Nie możesz jej zakłócać spokoju.
   397   398   399   400   401   402   403   404   405   406   407