Page 397 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 397

– Wiesz dobrze, jaką wartość ma dla mnie każda godzina.
                      – Chcielibyśmy, abyś przychodził do nas dwa, trzy razy w tygodniu.
                      – A cóż to takiego, rozkaz? – Bywał już nachmurzony, ale nigdy nie widziała
                   go tak obrażonego. – Myślisz sobie może, że moje utykanie i wspieranie się na
                   tobie daje ci prawo do dyrygowania mną?
                      Nie musiał tego mówić, nie było to zgodne z rzeczywistością, ale był niespo-
                   kojny, zatroskany i niezadowolony z siebie. Opuściła ramię. Początkowo na jej
                   twarzyczce odmalował się wyraz zdumienia, ale później gniew rozpalił jej oczy:
                   – Myślisz, że z powodu kalectwa – wpadła w furię – możesz wykręcać się od tej
                   najważniejszej powinności?
                      – A kim ty jesteś, aby mi mówić, co jest moją najważniejszą powinnością?
                   – nie wytrzymał.
                      – Myślisz, że wystarczy zagrzebać głowę w tej syzyfowej pracy leczenia ska-
                   zańców i ukryć się między stronami twojej głupiej pisaniny… i tych zatęchłych
                   książek? Twoje kalectwo nie jest żadną wymówką. Nie dla mnie! Wiesz dobrze,
                   że to my robimy tę jedyną rzecz, jaka ma sens, ty tchórzu! – I z tymi słowami
                   pozostawiła go na środku ulicy, a sama pobiegła.
                      Było to początkiem dłuższej kłótni. Dziunia, która zwykle pierwsza wycią-
                   gała rękę na zgodę i ciężko przychodziło jej milcząc przebywać z kimś w po-
                   koju, tym razem, kiedy Michał zwracał się do niej, powstrzymywała się i nie
                   reagowała. A on ze swej strony czuł się zbyt przybity, aby wykrzesać z siebie
                   energię na wyjaśnianie jej, czym się obecnie trapi. Chciał, by sprawiła, że
                   łatwiej mu będzie udźwignąć ten ciężar. Odesłano ze szpitala stu trzydziestu
                   dziewięciu chorych. Sto trzydzieści dziewięć kart chorobowych wyrzuconych
                   zostało na śmietnik. Patrzył na Dziunię, która – bez swojego szelmowskiego
                   spojrzenia, bez uśmiechu – wyglądała jak spłoszony króliczek i zaczął sobie
                   czynić wyrzuty z powodu tej kłótni, którą kontynuują. Jak mogą bawić się w takie
                   dziecinady?
                      Wreszcie ona zakończyła kłótnię. Zrobiła to niezręcznie. Pewnego wieczoru,
                   o później porze, kiedy nie mogła już wytrzymać milczenia, pochyliła się nad
                   stroną tytułową pracy Szafrana, która leżała na stole. – Psychika gettowego
                   Żyda – przeczytała na głos, z lekko szyderczym zabarwieniem tonu. – Znasz ją,
                   tę psychikę gettowego Żyda?
                      – Studiuję ją – odpowiedział.
                      – A co wiesz na przykład o psychice gettowego Żyda, który szykuje się do walki?
                      Odpowiedział spokojnie i cicho: – Na tyle, na ile poznałem Żyda gettowego
                   i warunki panujące tutaj, mogę stwierdzić, że nie widzę, aby stawiał opór.
                      Dziunia aż podskoczyła: – Tak mówisz? A ja twierdzę coś zupełnie przeciw-
                   nego! Jeśli chcesz wiedzieć… to weź na przykład… tak, weź na przykład moją
                   siostrę, Bellę. Ona też jest gettowym Żydem, nieprawdaż? A do tego najbardziej
                   pasywnym stworzeniem na świecie… Wiesz chociaż, że ona żyje wyłącznie i bez
                   przerwy jedynie myślą o zemście?                                     395
   392   393   394   395   396   397   398   399   400   401   402