Page 405 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 405

przed wojną miał teorię, że człowiek jest formą przejściową w procesie ewolucji,
                   a jednocześnie stanowi wyłom w rozwoju: człowiek jest wielką nowością, jaka
                   przytrafiła się światu zwierzęcemu. Michał zwykł myśleć, że im więcej czasu
                   upłynie w procesie ewolucji, tym bardziej rozwinie się duch ludzki, z coraz większą
                   precyzją i doskonałością będzie pracował ludzki umysł i coraz mniej zwierzęcości
                   w nim będzie, a coraz więcej człowieczeństwa. Ale od kiedy zaczęły nadchodzić
                   wiadomości z Chełmna, gdzie wpuszczano gaz do aut, w których znajdowali się
                   ludzie z wywózek z 1941 roku, od kiedy dowiedział się, co stało się z Żydami
                   wywiezionymi w wyniku szpery, z jego mamą, Nadzią z dziećmi, z Szafranem i jego
                   żoną, dziećmi z getta, od kiedy był w obozie cygańskim, od czasu swojej choroby
                   na tyfus – zaczął myśleć, że zwierzę działa bardziej instynktownie niż człowiek,
                   że zabija, kierując się głodem, zaspokojeniem własnych potrzeb. Wygląda na
                   to, że człowiek postępuje mniej moralnie niż zwierzę, ponieważ używa rozumu,
                   umysłu i inteligencji dla uprawiania sportu o nazwie – mord, aby zaspokoić
                   nienawiść, która go przytłacza. I to się nazywa ewolucja? A może tylko punkt
                   końcowy w procesie rozwoju życia?
                      A Szafran, zamordowany, czegóż on pragnął się dowiedzieć? Jakie było to
                   wielkie pytanie, które chciał swoją pracą postawić? Czy on też doszedłby do
                   wniosku, że duch ludzki jest jedynie toporem w ręku golema, który będzie nim
                   niszczył wszystko, włączając w to również siebie? Czy doszedłby do wniosku, że
                   jeśli położymy na jednej szali pozytywne osiągnięcia ludzkości, jak dokonania
                   medycyny, techniki i sztuki, a na drugiej szali – niemieckie mordy, to przeważą
                   one, ciągnąc szalę głęboko w dół, w otchłań rozpaczy? Czy doszedłby do wniosku,
                   że ofiara i kat to nie jedynie Żyd i Niemiec, ale w obu wypadkach – człowiek,
                   Kain i Abel – bracia? A do jakich wniosków doszedłby Szafran, obserwując na
                   przykład swego przyjaciela – Michała Lewina, który nie może zmusić się do
                   pragnienia zemsty i prędzej odnajduje w sobie chęć bycia zgładzonym niż wolę
                   zgładzenia kogoś?
                      Ten szabat należał do takich właśnie dni, kiedy dręczyły go tego typu myśli.
                   Umysł Michała był jak czarna szkolna tablica, na której różne pomysły pojawiały
                   się i znikały. Przemierzał ulice z kartką z adresami w ręce. Lista chorych była
                   długa i musiał się spieszyć. Obiecał Dziuni przyprowadzić Bellę na spotkanie
                   u Wintera.
                      Pod mostem stał strażnik, jego zmokniętą głowę okrywała mała, zielona
                   czapka, która wyglądała jak łódka. Kołnierz zielonego munduru był postawiony,
                   a obok niego, nad ramieniem, czarnym okiem dziury od lufy górował karabin.
                   Strażnik trzymał ręce w kieszeniach i szybko spacerował tam i z powrotem,
                   aby się rozgrzać. Michał patrząc z mostu, napotkał jego spojrzenie. Jeśli nie-
                   nawiść była męstwem, siłą – oni dwaj, zarówno Michał, jak i strażnik, nie byli
                   mężczyznami, bohaterami. W tym momencie przypominali raczej dwa mijające
                   się psy, przemoknięte, przeniknięte jesiennym chłodem, zgłodniałe odrobiny
                   ciepła ogniska domowego. A przecież Michał był pewien, że jeśli podszedłby do   403
   400   401   402   403   404   405   406   407   408   409   410