Page 387 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 387

Wydawało jej się, że wszystko, co czuła do nich, przelało się w nową formę i sku-
                   mulowało w przywiązaniu do Isroela. Jakby drogie wino przelać do nowej beczki.
                      Przy stole – naprzeciw siebie – spoglądali po sobie chwilę, dopóki ich twarze
                   nie zawisły nad talerzami. Estera jadła powoli, pytając się w myślach, czy twarz
                   Isroela jest poważniejsza niż zazwyczaj. Rozpoznawanie jego nastrojów spra-
                   wiało jej trudność. W końcu odkąd przyszedł, nawet się do niej nie uśmiechnął.
                   Nie wypowiedział nawet słowa. Zauważyła, że nie je. Patrzył na nią, jego oczy,
                   jasne i ciemne zarazem, były poważne. Widziała dwie głębokie zmarszczki, które
                   znaczyły jego policzki, sięgając od nosa do okolic ust. Czoło miał poorane, prze-
                   kreślone głębokimi, równoległymi liniami, przecięte dwiema długimi bruzdami,
                   ciągnącymi się w kierunku nosa. Wilgotne włosy zaczynały schnąć, dzieliły się
                   w pasma, w których widać było cienkie linie szarości. Estera czytała twarz,
                   znała ją na pamięć. Gładziła ją wzrokiem: – Na co czekasz? Czemu nie jesz? –
                   Zapytała. – Widzisz, jak gęsta jest zupa? Łyżkę można postawić. – Jak słabym
                   mówcą była! Nie miała pojęcia, w jaki sposób prowadzić z nim rozmowę. Czemu
                   nie jadł? Nie smakowała mu jej kuchnia? Nie był głodny? Czemu nie zdejmował
                   z niej spojrzenia? Spijała jego wzrok z każdą łyżką zupy. Nabrała na łyżkę liść
                   buraka. – Buraki wyglądają pięknie – powiedziała zapraszająco.
                      Dwa ostre wcięcia pomiędzy jego brwiami zbliżyły się do siebie. Zacisnął
                   żuchwę, wyciągnął rękę i położył na jej dłoni: – Robią listy – odezwał się.
                      Obojętnie zapytała: – Czyje? Samotnych?
                      Nie miała się czego bać. Nie o nią chodziło tym razem. Nie była samotna.
                   Miała rodzinę, dom – późny, stworzony w czasie, gdy domy obracały się w ruiny,
                   ale przez to jeszcze świętszy. Estera miała kogoś, kto mógłby po niej zapłakać.
                   Ten, który siedział naprzeciw z pomarszczoną twarzą, skąpiący słów – jego serce
                   lamentowałoby za nią… Nie musiał jej tego mówić. Czuła to.
                      Wówczas jego twarz okryła się dziwnym, niepojętym uśmiechem. – Wiesz,
                   co myślę? – zapytał. – Myślę, że powinniśmy się pobrać.
                      Przerywany śmiech wyrwał się z jej ust: – My?
                      Pokój zakołysał się przed jej oczami. Zrozumiała, że byli w niebezpieczeństwie.
                      Podniósł się z miejsca i usiadł obok niej na łóżku: – Co na to powiesz?
                      Pokiwała głową. Miał rację. Należało rozgłosić, że nie są już samotni. Zapi-
                   sać w księgach getta, tam, gdzie zapisuje się imiona. Uwolniła się z jego objęć
                   i wstała posprzątać ze stołu. Ręce jej drżały. Palce zaplątywały się w obrus.
                   Talerz wyśliznął jej się z rąk i upadł na podłogę.
                      Usłyszała jego głos, jednoczesny z dźwiękiem tłuczonej porcelany: – Mazl
                   tow! – Zakręciło jej się w głowie. Isroel stał obok i tulił ją w ramionach. Podniósł
                   dłonią jej podbródek. Spojrzała na niego jasną zielonością oczu. – Mazl tow,
                   oblubienico – przysunął do niej czoło i stał tak przez chwilę. Potem zapropono-
                   wał: – Chodź, pójdziemy na spacer.
                      – Spacer? – Dziwiła się. Nigdy nie spacerowali.
                      – Tak, chodźmy… Z okazji…                                         385
   382   383   384   385   386   387   388   389   390   391   392