Page 390 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 390

wręcz zostałem jego kolegą. Kiedyś nazywał mnie łobuzem i ciemnym typkiem
                 i dbał o to, żebym nie dostał żadnego porządnego stanowiska. Dzisiaj klepie
                 mnie po plecach, gdy tylko mnie spotyka, i pyta, jak mi się żyje. Dopiero co
                 zapytałem go, jakie ma plany na po wojnie. Odpowiedział, że zamierza sam sta-
                 wić się przed sąd, a gdy zostanie ze wszystkiego oczyszczony, osiądzie w Erec
                 Israel, by dokonać żywota bez obciążeń. Niczego więcej nie pragnie… Żadnej
                 chwały…
                   Do późnej nocy Estera siedziała w bramie naprzeciwko i czekała, aż towarzysze
                 Isroela się rozejdą. Z ostatnim z gości Isroel zszedł na dół, być może po to, żeby
                 się za nią rozejrzeć. Pobiegła do niego i wpadła mu w ramiona.
                   – Chciałbym, żeby towarzysze cię poznali – przycisnął ją do siebie. Później,
                 gdy leżeli w łóżku, odezwał się: – Trochę… Widzisz, nieprzyjemnie jest mi przy
                 towarzyszach. Znają moją… Fajgę… To dla nich oznacza: zostawiłem w Warszawie
                 żonę z dzieckiem… A tu mieszkam z drugą… A mogą przecież żyć… Tak więc nic
                 nie jest proste, rozumiesz? Nigdy nie miałem takich problemów. Czasem wydaje
                 mi się, że nie powinienem się z tobą wiązać… Z nikim. Dylemat… nie bagatela.
                 Przyszedłem tu, żeby być sam… Aby w pełni poświęcić się pracy. Często czuję
                 się jak zdrajca. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem… Takiej wewnętrznej burzy.
                 A tu trzeba się zebrać w sobie i skoncentrować na jednej rzeczy. Nie ma sensu,
                 żebym to przed tobą ukrywał. Muszę… Powinienem… Wymagam tego od siebie,
                 tak jak inni wymagają tego ode mnie. Towarzysze mi ufają. Młodzież podziwia…
                 Wydaję rozkazy. To zobowiązuje… – Milczał długi czas, po czym dodał: – Dla
                 nas obojga, dla mnie i dla ciebie, wszystko jest jasne… Naturalne… Święte,
                 powiedziałbym. A jednak… Rozumiesz?
                   Zerwała się z poduszki. W głowie jej szumiało. Z trudem potrafiła ogarnąć
                 to wszystko, co jej powiedział. – Nie, nie rozumiem! – wybuchła, z trudem pró-
                 bując gonić słowami falę, która w niej wezbrała. – Teraz nie jesteś pewien, czy
                 masz prawo? Nie za późno? Co ci takiego zrobiłam, żebyś mi ofiarował takie…
                 szczęście, a potem wtrącił z powrotem w ciemność? Nie byłoby lepiej, gdybyś
                 dał mi spokój, gdy nie poczułam jeszcze smaku? Chciałeś ze mną igrać? Bawić
                 się… moim życiem?
                   Próbował ją objąć, nie wypuszczać z ramion, wbrew temu, co się właśnie
                 między nimi rozgrywało: – Ciszej, głupia dziewczyno. A co, jeśli sam siebie pytam
                 i odpowiadam na pytania? A co, jeśli inni mnie osądzają? I tak nie mógłbym cię
                 zostawić, Estero… Przepadło. Jesteś moją słabością… I moją siłą.
                   Dziwiła się, w jaki sposób udało mu się za pomocą kilku słów uciszyć burzę
                 w jej sercu. To, co teraz powiedział, było przepiękne, każde słowo stanowiło jej
                 zwycięstwo, każde słowo – jak węzeł, który mocniej wiąże ich razem.
                   Jesienne deszcze rozpoczęły znów nudny obchód getta. Wszystko znala-
                 zło się w mglistej sieci szarości. Kontury domów, twarze ludzi rozpłynęły się,
                 rozmyły. Ulice wyglądały na krótsze, skryte mgłą, a zarazem nieskończone.
          388    Estera przemierzała je swoim dawnym, lekkim krokiem. Mgłę ledwo zauwa-
   385   386   387   388   389   390   391   392   393   394   395