Page 385 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 385

Taką chwilę trudno było znosić na dłuższą metę. Podobnie jak nadmiar
                   szczęścia mógł doprowadzić do łez, tak nadmiar przygnębienia – do śmiechu.
                   Działo się tak z Frejdą „Kozą”. Nie potrafiła znieść melancholii, zwykła więc
                   swoimi żartami i sprośnościami wyciągać halę z ciężkiego nastroju, jak wyciąga
                   się statek z oka cyklonu. Dzwon losu bił być może dla niej samej – dla Frejdy
                   „Kozy” – ale w tym momencie śmiech go zagłuszał.
                      Los. Chociaż Estera znowu była komunistką, wyprowadziła ostatnio własną,
                   niekomunistyczą teorię na temat tego, że przypadek przesądza o życiu człowie-
                   ka i stanowi siłę, której nie można się przeciwstawić. Czym było bowiem każde
                   istotne wydarzenie w jej życiu, jeśli nie zbiegiem okoliczności? I czyż nie przez
                   przypadek Isroel chwycił ją ot tak pod rękę na ulicy? A jak bardzo wpłynęło to
                   na jej życie. Czy jej uroda, na przykład, którą los ją obdarzył. Czy miałaby do
                   czynienia z Schattenem czy Winterem, gdyby nie to piękno? A ile razy przeklinała
                   je, bo właśnie piękno wystawiało ją na niebezpieczeństwo!
                      W drodze z resortu często spotykała sąsiadkę, która zarzucała ją informa-
                   cjami zasłyszanymi wcześniej: – Mam bratanka w resorcie metalowym, słyszał
                   z pewnego źródła, że z Berlina przyszło do Biebowa zapytanie, ile wagonów byłoby
                   trzeba, żeby przetransportować wszystkich łódzkich Żydów wraz z maszynami
                   i wszystkimi gratami do miasteczka pod Lublinem. Z Bałuckiego Rynku miano
                   odpowiedzieć, że co najmniej sześć tysięcy. Mój bratanek mówi, a nie jest głupi,
                   że sześć tysięcy wagonów to za mało, że coś tu się nie zgadza. Bo skąd Niemcy
                   mieliby teraz wziąć sześć tysięcy wagonów, skoro potrzebują ich dla wojska?
                   I dlaczego zaraz wysyłać nas pod Lublin, gdzie jest bliżej do frontu rosyjskiego?
                   Dziwne to, trele-morele. Więc albo to dobry znak, albo, nie daj Boże, zły.
                      Estera słuchała słów kobiety, a w wyobraźni przywoływała twarz Isroela.
                   Twarz, której uczyła się na pamięć. Jego wspomnienie pomagało odpowiedzieć
                   kobiecie, żeby się nie martwiła, jej samej zaś wdrapać się na strych i czekać
                   tam, żywić nadzieję, że tego akurat dnia do niej wróci.
                      Nazajutrz: podobny dzień w resorcie. Znowu te same wahania nastrojów –
                   w górę i w dół – w towarzystwie maszyn. Znowu piosenka zbudzona uporem
                   i żądzą zemsty. Znowu drążący, męczący niepokój. I nagłe milczenie. Potem
                   zaś – śmiech.
                      Maszyny warczały i stukały. Ręce biegły naprzód, popychając różowy materiał
                   pod igłę. Kółko się kręciło… Wspomnienie… Błysk obrazu… Kiedyś… Tak dawno
                   temu, u samego początku: mama siedziała i kręciła kółkiem, deptała pedał
                   maszyny… Dziewczynka łaziła na czworakach i spoglądała z podłogi. W górze –
                   matczyna twarz, słońce, obietnica szczęścia… Obietnica. – A oto mama siedzi przy
                   tej samej maszynie, a dziewczynka, jeszcze nienarodzona, spogląda z podłogi…
                   Kręci się w pobliżu… tak daleko. Jeszcze nienarodzona twarz: słońce, obietnica
                   szczęścia. Cała podłoga hali, nie, cała ziemia przeciągała się w oczekiwaniu.
                      Stamtąd myśl prowadziła prosto do Isroela. Estera wyobrażała sobie, jak
                   otwiera drzwi jej pokoiku, jak siedzą naprzeciw siebie, ona na łóżku, on na jedynej   383
   380   381   382   383   384   385   386   387   388   389   390