Page 391 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 391

żała. Miała cel, a nogi wiedziały, dokąd ją prowadzić – nie tak jak kiedyś, gdy
                    ulice zarysowywały się ostro, ale cel pozostawał zamglony. Pewnego razu,
                    gdy szła ulicą, dostrzegła we mgle na przeciwległym chodniku postać Isroela.
                    Rzuciła się na drugą stronę ulicy i przypadła do niego całym ciałem, przy-
                    tulając twarz do jego policzka. – Ty! – roześmiała się i chciała się w niego
                    wtulić.
                      Odepchnął ją. Twarz miał zimną, spojrzenie – metalicznie obce. Silnymi
                    palcami chwycił ją za ramię: – Tak, ja – wycedził przez zęby. – I ciebie właśnie
                    szukam. Jesteś czerwona, co? – Nie czekał na odpowiedź, tylko mocniej zacisnął
                    dłoń na jej ramieniu. – Metody towarzysza Stalina… Podesłali cię… – sapał. –
                    Żebyś się ze mną przespała… Zwiodła mnie i wydostała tajemnice zdrajców
                    ludu, bundystów, co?
                      – Isroel – jęknęła.
                      Potrząsnął nią z całej siły. Zatrzymał nagle i spojrzał w jej mokrą twarz
                    zimnym, nienawistnym wzrokiem, w którym płonęła złość i ból: – Czemu mi nie
                    powiedziałaś, do wszystkich diabłów?! – Puścił jej ramię. Stała jakby zawieszona
                    w powietrzu na cienkich sznurkach deszczu. Ulewa, która przechodziła przez
                    ulicę, ostra i nieprzyjemna, oddzieliła ją od Isroela iglastą zasłoną. Teraz oboje
                    trzymali ręce w kieszeniach. Szli przykurczeni, odsunięci od siebie – ona z powo-
                    du bezradności, on z powodu złości. Jego czoło było czerwone, pomarszczone,
                    a każda zmarszczka lśniła w deszczu jak oszczep. Wchodząc po schodach dodał:
                    – Nie mogę już z tobą mieszkać.
                      Ściany pokoju były szare. Smutne cienie okryły podłogę. Isroel wyjął plecak
                    spod łóżka i wypełnił go swoimi rzeczami.
                      Estera stanęła na jego drodze do drzwi: – Isroelu, musisz… Obiecałeś mi… –
                    Objęła ramionami jego szyję i zawisła na nim: – Przysięgam ci… Jeśli zechcesz,
                    mogę wszystko rzucić… Jeśli zechcesz… Błagam cię…
                      Odepchnął ją od siebie i odrzucił głowę: – Nie wierzę ci.
                      – Uwierz… Zrobię wszystko, co chcesz… Pomogę ci… Zostanę bundystką…
                      Uśmiechnął się gorzko:
                      – Myślisz, że tak się zostaje bundystką? Dziękuję, że jesteś gotowa poświęcić
                    swoje pryncypia.
                      – Nie o to mi chodzi… Isroelu… Nie zostawiaj mnie…
                      Zmierzył ją wzrokiem pełnym goryczy: – Myślałem, że mam do czynienia
                    z wolnym człowiekiem.
                      – Kocham cię.
                      – Skoro mnie kochasz, dlaczego nie powiedziałaś prawdy? – Stał przy drzwiach
                    z ręką na klamce. Estera kurczyła się u jego boku, z głową pochyloną do ziemi.
                    Właściwie mógł pójść. Jednak nie ruszył się z miejsca. – Jesteś dla mnie wielką
                    zagadką – powiedział już spokojniejszym głosem. – Nie wiem, jaka gwiazda
                    mnie do ciebie skierowała. W getcie nie ma czasu na miłość… W każdym razie,
                    nie dla mnie. Mam tu do wykonania robotę. Jestem odpowiedzialny… I mam   389
   386   387   388   389   390   391   392   393   394   395   396