Page 285 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 285

sposobie, w jaki stała przy palniku, bezruchu fałdów jej chusty, przejawiała się
                   cicha, kamienna żałoba. Każda fałda była zastygłą kolumną żalu. Stała odwró-
                   cona do Bunima plecami. Głowę miała nachyloną nad garnuszkiem. Bunim
                   objął jej postać wzrokiem, coś go do niej ciągnęło. Podszedł. – Ma pani taki
                   mały garnuszek… – powiedział. Otworzyła usta, jakby chciała mu odpowiedzieć,
                   odwzajemnić uśmiech. Bąbelek śliny pękł na jej wardze. Szybko zgasiła płomień,
                   wzięła garnuszek i powoli przesuwała się w kierunku drzwi. Zastawił jej drogę:
                   – Dokąd pani z tym idzie?
                      Zdziwiła się na tak niezwykłe pytanie. – Do domu – odpowiedziała i otuliła
                   garnuszek chustą, jakby bała się, że go jej zabierze.
                      – Jak się pani nazywa? – zapytał, nie wiedząc dlaczego.
                      – Ja? – wyglądało to tak, jakby z trudem potrafiła sobie przypomnieć. – Ja?
                      – Ja się nazywam Berkowicz, Bunim Berkowicz – przedstawił się jej.
                      – Dobranoc, panie Berkowicz.
                      Gdy ponownie pojawiła się w punkcie gazowym, Bunim postanowił iść za
                   nią i zobaczyć, gdzie mieszka. Wyszedł za nią i zatrzymał kobietę: – Czy mogę
                   pójść z panią?
                      Patrzyli po sobie, nie oczami, ale otwartymi ustami. Garnuszek w rękach
                   kobiety drżał. Pokazała mu, gdzie mieszka. Nazajutrz przyszła przed zamknię-
                   ciem punktu i wyszli razem. Biegła przodem: rozwiązana chusta przybierała
                   kształt skrzydeł. Z garnuszka w jej dłoniach unosiła się leciutka para. Bunim
                   szedł z tyłu, czarny, ciężki zimowy płaszcz miał rozpięty. Także jego poły unosiły
                   się jak skrzydła.
                      Kobieta weszła na piętro i otworzyła drzwi do ciemnego pokoju. Bunim zderzył
                   się z nią, a zupa z garnuszka pociekła na podłogę. Oboje wznieśli wystraszone
                   „oj!” i odskoczyli od siebie. Szukał kobiety dłońmi, wymacał wilgotne ciepło jej
                   twarzy i przywarł do niego ustami. Poruszali się ślepo po pokoju, zwarci w objęciu.
                   Łóżko pochwyciło ich w ciemności jak huśtawka. Pusty garnuszek wypadł z jej rąk.
                      Nazajutrz zaczął dostrzegać ludzi, zauważać twarze, słyszeć głosy i pojmo-
                   wać rozmowy. Znów zaczynał nimi nasiąkać… Zupełnie jak kiedyś, dawno temu.
                   Powrócił skądś. Czuł to bardzo wyraźnie. Ale nieznajoma nie chciała go więcej
                   wpuścić do swojego mieszkania. Gdy próbował ją ponownie odwiedzić, zapaliła
                   światło. Przy ścianie stały trzy pościelone łóżka. Pokazując je, przedstawiła mu
                   utraconą rodzinę: – Tu spałam z mężem. To jest łóżko Cypojrele, to mojego Ger-
                   szona i Icchoka. Zamknęłam ich wszystkich i poszłam po brykiety. Nie było czym
                   napalić. – Podała mu szklankę wody z sacharyną. Jej spokojne oczy delikatnie
                   i ciepło gładziły pomarszczoną twarz Bunima, krótkowzroczne oczy, pasma siwych
                   włosów. – Nie chce się do nikogo przywiązywać – szepnęła.
                      – Ja też nie – odpowiedział, wstał i wyszedł.
                      Tej samej nocy odnalazł osmalone rozdziały poematu, podniósł je z podłogi,
                   z miejsca, gdzie porzucił. Po raz pierwszy zapalił w kuchni światło. Rozpoczął
                   rozdział osiemnasty.                                                 283
   280   281   282   283   284   285   286   287   288   289   290