Page 281 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 281

Budził się bez żalu, ale i bez radości. Po prostu. Otwierał oczy i znajdował się
                   w chłodzie i otępieniu. Ubierał się, zarzucał czarny płaszcz z futrzanym kołnierzem
                   i szedł do pracy w punkcie gazowym. Tam tylko siedział: nie zauważał, co się
                   dzieje naokoło. Patrzył na stary, nieznajomy zegar, który stukał szponami nicości
                   w przestrzeń poza czasem. Zapisywał niezrozumiałe minuty i godziny, prowadził
                   rachunki i tęsknił za zupą – za menażką, która go pochłonie. Którą on pochłonie.
                      Wieczór. Słońce przez cały dzień nie opuszczało nieba i przesiadywało na
                   zamarzniętych szybach punktu gazowego. Odbywała się na nich wesoła gra mro-
                   zu, słońca z zewnątrz, a z wnętrza – pary. Bunim siedział przy biurku i prowadził
                   rachunki. Cały dzień czuł słońce na plecach. Przypominało dłoń przyjaciela, która
                   pocieszała go i poganiała: Dzisiaj! Dzisiaj!
                      Później słońce zniknęło, a mróz zaczął zatykać otwory, które pozostawił jesz-
                   cze na oknie. „Konsumenci” przychodzili z garnkami podgrzać kolację. Szumiały
                   palniki. Płomienie lizały garnki, które bulgotały żywiołowo. Pokrywki podskakiwały
                   i stukały. Wydobywały się z nich wielkie kłęby pary, oddechy rozwartych ust. Para
                   owijała się wokół głów czekających, podnosiła wyżej i okrywała mgłą szybkę sta-
                   rego zegara. Przydawała ścianom blasku, kłębiła się pod sufitem, zasłaniając go
                   jak chmura zasłania niebo, pozwalając przebić się jedynie elektrycznemu światłu.
                   Wyglądało to tak, jakby blade, odległe słońce – a może księżyc – spoglądało na
                   ziemię długimi, zamglonymi rzęsami promieni.
                      „Konsumenci” zdrętwiałymi rękami obejmowali gorące talerze. Czasem
                   ktoś mieszał w naczyniu, wydobywając na zewnątrz cudowne wonie, drżącymi
                   dłońmi podtykał łyżkę do ust dla spróbowania lub dawał spróbować rodzinie,
                   która przyszła mu potowarzyszyć. Samotni zjadali zawartość naczyń na miejscu,
                   zdejmując z ognia puste garnki.
                      Za ścianą stała kolejka ludzi. Bunim nie trzymał ich już na zewnątrz. Chaos
                   mu nie przeszkadzał. Czekający niecierpliwie przebierali nogami. Na podłodze
                   zalegało błoto z naniesionego śniegu. Trepy chlupotały w kałużach. Od podłogi
                   ciągnęło zimnem. Wyżej, na wysokości twarzy, było ciepło i przyjemnie.
                      „Konsumenci” otwarcie śmiali się z Bunima, szalonego zarządcy. Kontrolowali
                   go, gdy często myliły mu się godziny, liczył za wiele, mylił imiona. Gdyby nie do-
                   broć żydowskich serc, które wiedziały, że kierownikowi nie ma czego zazdrościć,
                   zapanowałby bałagan. Jednak kilkoro stałych „konsumentów” zważało, żeby
                   wszystko jakoś szło. Ludzie pilnowali się przy opłatach, więc zarządca nie musiał
                   dokładać ze swojej kieszeni. Musiał tylko znieść trochę kpin, a to przychodziło
                   mu z łatwością.
                      Tego dnia dano mu spokój. Jakaś kobieta przyszła z wiadomością: – Znowu
                   gadają… Mówią, że twarz Rumkowskiego nie zdradza niczego dobrego.
                      Otoczono ją: – Co się znowu gada?
                      Kolejka przy maszynkach zrobiła się niespokojna. Zupę podpijano prosto
                   z garnków, dla poprawienia nastroju. Jedna z kobiet zdjęła swój garnek z pło-
                   mienia i z otwartą wyższością zwróciła się do zgromadzonych: – Ja mam od   279
   276   277   278   279   280   281   282   283   284   285   286