Page 287 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 287

drobnymi literami swoje inicjały. Rozejrzał się po izbie i podbiegł do okna, gdzie
                   stała lalczyna kołyska. Wyjął Lili i pościelił kołyskę osiemnastoma rozdziałami
                   poematu. Następnie położył się na łóżeczku Blimele, przykrył całą pościelą, jaką
                   miał w domu, i spokojnie zasnął, bez snów.
                      Dwa dni później o poranku zachciało mu się czegoś nowego: przeczytać to,
                   co napisał, znaleźć uszy, które by zechciały wysłuchać jego wersetów. Może to
                   by mu pomogło uwolnić się od nich, a im od niego. W końcu poszedł z osiem-
                   nastoma rozdziałami do poetki Sary Samet, albo Sary Bas Towim , jak mówili
                                                                           8
                   na nią pisarze.
                      Sąsiad z naprzeciwka otworzył drzwi, gdy usłyszał pukanie Bunima. – Nikt
                   tam nie mieszka – poinformował.
                      – A rodzina Samet?
                      Sąsiad wzruszył ramionami.
                      Na dłuższy czas ochota przeczytania poematu odeszła. Gdy jednak wróciła,
                   Bunim wcisnął osiemnaście rozdziałów do kieszeni i udał się do Wintera. Wladimir
                   Winter byłby najlepszym odbiorcą. Bunim potrzebował ostrej, krytycznej oceny.
                   Chciał, żeby Winter pociął go nożami, rozerwał na strzępy, rozłożył na czynniki
                   pierwsze tę całość, którą stworzył – i sprawdził, czy pozostanie z niej coś wię-
                   cej niż tylko iluzja. Winter był zimnym, bezlitosnym znawcą. Był jedynym, który
                   potrafił powiedzieć, czy jest coś warte. Bunim biegł do niego ożywiony, wręcz
                   rozweselony. Twarz mu płonęła jak u uczniaka. Serce, które ostatnio łopotało,
                   szalało przy najmniejszym napięciu, teraz gotowe było wręcz wyskoczyć z piersi.
                      Na schodach domu Wintera wybiegła mu naprzeciw młoda, czarnooka kobie-
                   ta. Zaświeciła w jego kierunku parą czarnych jak węgiel ślepi, żwawo machnęła
                   głową i zatrzymała go: – Nie poznaje mnie pan? Córka Cukermana… Byliśmy
                   sąsiadami przy Lutomierskiej. – Mruknął pozdrowienie i chciał ją minąć, ale mu
                   nie pozwoliła. – Idzie pan może do Wintera? Oszczędzę panu schodów. Nie ma
                   go w domu. – Pociągnęła go za sobą. – Udał się do Wydziału Naukowego.
                      – Gdzie? – dopytał.
                      – Słyszy pan przecież. Do Wydziału Naukowego – powtórzyła nazwę w tonie
                   kpiny. – Nigdy pan o czymś takim nie słyszał? Proszę za mną, pokażę panu
                   drogę. – Poszedł wraz z nią, ręka w rękę, przysłuchując się jej wesołej gadani-
                   nie. – Przygotowują gablotki dla Niemców – wyjaśniła. – Obyczaje żydowskie.
                   Uprzedzę pytanie, mnie się te gablotki, i w ogóle to wszystko, nie podoba. Nie
                   podoba mi się też ten ich cały kierownik… Wionie od niego, sama nie wiem
                   czym… – Postawiła kołnierz płaszcza i roześmiała się: – Nie musi pan brać
                   serio wszystkiego, co mówię. Taką mam naturę. Nie potrafię po prostu przyjąć
                   tego, co widzę… Muszę wiedzieć, skąd nogi wyrastają. – Starał się dorównać jej



                   8    Pierwowzorem postaci jest łódzka poetka Miriam Ulinower (1888–1944), która była w getcie men-
                      torką młodych pisarzy.                                            285
   282   283   284   285   286   287   288   289   290   291   292