Page 286 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 286

Poniósł go impet. Dni i noce, godziny w punkcie gazowym, jedzenie i sen – nie
                 czuł tego wszystkiego. Żył tylko stronami księgi rachunkowej. Poemat stał się
                 jego domem, światem, tęsknotą i spełnieniem. Jawą i snem. Blimele i Miriam
                 znów były przy nim i wokół niego. Prowadziły ołówek. To były jego Blimele i jego
                 Miriam, bliskie jak własne ciało. A jednak urosły, spotężniały. Spoglądał na nie
                 z dołu. Ledwo potrafił objąć je słowami. Pokój był za mały, łóżka – zbyt ciasne.
                 Chodziły ulicami, spały na chodnikach. W getcie unosił się ich oddech.
                   Bunim drżał w gorączce. Czasami pot lał się z niego strumieniami. Czasami
                 z oczu płynęły strugi łez. Chciał uciec przed osiemnastym rozdziałem poematu,
                 nie potrafiąc ponownie zanurzyć głowy w kadzi cierpień, jakie przyniosła szpera.
                 Nie miał sił wracać do drzwi z wyrwanym zamkiem. Jak uparty wół godzinami
                 chodził po zamarzniętym podwórzu, bojąc się papieru i ołówka. Jak wół skazany
                 na rzeź, jak ktoś przeczuwający sznur oplatający jego szyję, pozwalał się w końcu
                 zaciągnąć do biurka. Siadał, poddawszy się zupełnie. Powracała pochłaniająca
                 wszystko gorączka, aż w końcu odbierało mu dech. Do krwi zagryzał wargi, czując
                 marność i winę. Grzechem było tłumaczyć to wszystko na słowa. Stały się dla
                 niego takie obce. Całe godziny spędzał na szlifowaniu krwawej, burzliwej strofy,
                 układaniu rytmu i rymu – dla piękna? Nienawidził się. Przeklinał. A jednocześnie
                 wiedział, że stary gołąb powrócił i znów grucha z radości tworzenia. W uległości
                 odczuwał dumę, w słabości – siłę. Ponieważ musiał przyznać, że słowo, jakkolwiek
                 by było bezradne, jak biedne, odarte i bezsilne, posiadało nieraz magiczną moc
                 wskrzeszania bliskości utraconych światów – i ich przeżywania.
                   Rozdział osiemnasty był skończony. Bunim poczuł ulgę, jakby spadł mu z ra-
                 mion ciężar. Jakby stracił na wadze. Wpadł w zupełnie nową pustkę, miał dość,
                 na widok papieru czuł wręcz obrzydzenie. Zmęczona głowa tęskniła za podusz-
                 ką. Ciało błagało, by móc rozciągnąć się na łóżku i zasnąć. Jednak Bunim nie
                 mógł znieść pozostawania pod jednym dachem z zapisanym papierem. Budziło
                 się w nim znowu skrywane życzenie: zwinąć pismo w rulon i wsadzić do ognia.
                 Pragnienie to było tak silne, że musiał przed nim uciec na zewnątrz.
                   Otulony ciężkim płaszczem przemierzał podwórze tam i z powrotem. Kręcił
                 się wokół zamarzniętego pnia wiśni. Mróz piekł policzki, szczypał ręce i stopy.
                 Ziemia lśniła zimnym, oszlifowanym diamentem śniegu. Był wieczór. Wczesne
                 ciemności zimowe otuliły getto. Bunim wyszedł na pustą ulicę Lutomierską.
                 Okna naokoło były czarne, zasłonięte kocami i chustami. Nieokiełznane wiatry
                 hulały po opustoszałych trotuarach. Bunim nie spał, jakby igły mrozu drażniły
                 wszystkie jego zmysły. Zaczął martwić się o zapiski, które zostały bez opieki na
                 biurku. Przestraszył się, że ogień, który wciąż tlił się w kuchni, wyskoczy z fajerek,
                 pochwyci i strawi dzieło. Że wiatr wyrwie drzwi, które odzwyczaił się zamykać na
                 klucz, i wywieje luźne kartki księgi rachunkowej.
                   Nagle przyszło mu na myśl, że przecież pozostawił w chacie skarb, którym
                 powinien się zaopiekować choćby kosztem życia. Wrócił biegiem do domu, do-
          284    skoczył do biurka i drżącymi palcami zebrał kartki. Na krawędzi arkusza zapisał
   281   282   283   284   285   286   287   288   289   290   291