Page 284 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 284

Jego oczy skrzą się wilgocią. Uradowany ciągnie Bunima za rękaw, drąc go
                 na kawałki. Bunim nie może poruszyć ręką ani nogą. Człowieczek obiega palniki
                 i zakręca gaz. Szerzej otwiera drzwi i podchodzi do biurka z chochlą wody. Bunim
                 wrzeszczy na niego w sercu: – Wynocha stąd! Wynocha stąd! – Zaciska wargi
                 i nie chce przyjąć ani kropli.
                   Człowieczek ciągnie go i gada: – Nie dojrzałeś jeszcze do tego, by być sam,
                 sąsiedzie kochany… Samotność to wielka sztuka… Tylko wybrańcy są w stanie ją
                 osiągnąć, sąsiedzie kochany… – Zarzuca na Bunima płaszcz i widząc, że nie da
                 sobie z nim rady, podbiega do okna i otwiera je również na oścież. Przeciąg hula
                 po izbie i przelicza nowe siwe włosy Bunima. Człowieczek stoi nad nim i zawodzi:
                 – Wyniesiono nas na dno otchłani, rozumiesz? Wyniesiono nas w najgłębsze
                 głębie. Nikt jeszcze czegoś podobnego nie doświadczył. Trudno się dziwić, że
                 ślepniemy. Trudno się dziwić, że głuchniemy. Trudno się dziwić, że popadamy
                 w szaleństwo. To przeklęty Pardes , z którego tylko nieliczni wyjdą cało. Muszą
                                             7
                 widzieć i nie oślepnąć. Słyszeć i nie ogłuchnąć. Znosić cierpienia i nie zwariować.
                 Ci… ci nieliczni muszą zejść na dno, gdzie spoczywają samorodki świętości. Muszą
                 je zebrać, wyjść z nimi… Wydobyć niczym nurek perły z dosłowności… Alegorii…
                 Analogii… Tajemnicy. Tobie dane jest być nurkiem… Sąsiedzie kochany… To rób,
                 co ci pisane i… I nastaw mi dobry płomień, żebym mógł sobie nagrzać garnek.


                                                 *



                   Więcej Bunim nie próbował popełniać samobójstwa. Czuł się tak, jakby spóź-
                 nił się na pociąg i pozostał sam na pustym dworcu. Okazja minęła. Wiedział, że
                 jeszcze tu pobędzie, że razem ze Sprzedawcą Toffi – jak dwaj szaleńcy – muszą
                 wypełnić tę wieszczbę.
                   Jego ciało poruszało się pomiędzy dwoma punktami getta – między chatą
                 a punktem gazowym. Znowu popadł w otępienie. Umysł mu zastygł. Żywe było
                 tylko ciało. Czuł głód i zimno. Bunim służył ciału z wiernością marionetki. Sprze-
                 dawca Toffi nie sprawiał już takiego bólu i pokazywał się rzadziej. Także sąsiedzi
                 o nim zapomnieli. Tylko w punkcie gazowym spotykał się z ludźmi. Ale to były
                 w zasadzie figury: mówiące, krzyczące pajacyki z garnkami w rękach. Manipu-
                 lował nimi, odsyłał do ognia, brał zapłatę – bliższych związków z nimi nie miał.
                   Pewnego wieczora pojawiła się kobieta z maleńkim garnuszkiem, w którym
                 mieściła się nie więcej jak szklanka płynu. Kobieta była chuda, drobna. Twarz
                 miała małą, szlachetną, jakby wykutą w kamieniu. Para nieruchomych, spo-
                 kojnych oczu podobnych do krynic wyglądała z jej twarzy. W każdym jej ruchu,


          282    7     Pardes – synonim Ogrodu Edenu, raj (hebr.).
   279   280   281   282   283   284   285   286   287   288   289