Page 280 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 280
– Pochylił się. Dr Sonnabend, praski Jude, przypominał demona, który gasił
wokół siebie wszelkie światło. Bunim go przeganiał. Posiliwszy się zupą, znów
zaczynał chodzić po pokoju, jęczeć i pokrzykiwać. Dopadł do szafy, powyciągał
szuflady, szukał ubrań Miriam, jej bielizny, koszulek i spodenek Blimele. Błagał
je o pomoc, żebrał, pragnął na powrót przywołać z ich wsparciem ciała, które
wcześniej je wypełniały. Pieścił je i nienawidził. Sprawiały mu ból, którego nie
dawało się zagłuszyć. Koszulka pięciolatki świadczyła o nieznośnej pustce świata.
O pustce nie do zniesienia.
Zaczął z apetytem jeść wszystko, co przynosili przyjaciele i sąsiedzi. Sprze-
dawca Toffi odbierał za niego racje, a Bunim zjadał je w mgnieniu oka. Miał
zamiar rozpalić ogień, żeby zagotować trochę mąki, którą dostał. Otworzył
drzwiczki kredensu, ujrzał garnki Miriam, które patrzyły na niego jak puste
oczodoły. Chwycił jeden, a pozostałe wybuchły brzękliwym zawodzeniem. Za-
gryzł wargi i wziął się za przyrządzanie porządnego posiłku. Jadł na stojąco,
nad kuchnią. Na widok ognia o czymś sobie przypomniał. Zostawił jedzenie
i poszedł do pokoju. Wyciągnął spod łóżka księgi rachunkowe, których stro-
ny zapisane były rozdziałami poematu. Wziął pogryziony ołówek i wrócił do
kuchni. Odsunął fajerki, z szaleńczym lamentem próbował wcisnąć szerokie
arkusze do otworu. Zwinął je w rulon i wetknął w płomień. Lecz ręka cofnęła
się nagle. Wśród ognistych jęzorów ujrzał dłoń Miriam. Jej palce odpychały od
siebie podarunek i nie chciały go pochwycić. – Nie zabijaj mnie ponownie! –
Syczała z kuchenki. Rzucił na poły osmalone kartki na podłogę i dokończył
posiłek.
Zaczął czuć, że gaśnie w pustce mieszkania, w odseparowaniu od życia.
Musiał stąd wyjść. Ratować się. Sprzedawca Toffi znalazł jego okulary i poprosił:
– Chodź pomodlić się ze mną.
– Tak, prowadź mnie do świętej arki – zgodził się Bunim.
Nie dostrzegał ulic ani człowieczka u boku, nie słyszał jego słów. Widział siebie
stojącego przed aron ha-kodesz. Drzwi świętej szafy były otwarte. Przytrzymywał
je rozwartymi ramionami. Gdzieś w środku kryła się Blimele. Sukienka zwoju Tory
przypominała fartuszek Miriam. Bunim zanurzył głowę w arce i czołem dotknął
pergaminowego ciała żony: – Gdzie jesteś? Gdzie jesteś? – Jęczał z głębi swojej
rany. Lawa bezsensownych, pustych słów wylewała się z niego jak z udręczonego
wulkanu.
W chacie zamieszkała z nim zima. Przez szpary w ścianach wiał wiatr, tu
i ówdzie sypnął też śnieg. Zamknięte okiennice stukały. Bunim spał w łóżeczku
Blimele przykryty po uszy kołdrą.
Noce były ciepłe. Jasne obrazy powracały ścieżkami snu. Życie Bunima przy-
pominało kształtem szpulę nici ponad kręcącym się, wirującym kołowrotkiem.
Ciągnęło go za sobą i zawijało w kłębek. Tkwił w plątaninie rozmów z Miriam
i Blimele, w wirze uśmiechów, spojrzeń, dotyków, zapachów. Wszystko osobno
278 i wszystko naraz.