Page 283 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 283

Jedyne, co do niego dociera, to szloch otaczających ścian. Cieknące po nich łzy.
                   Dobrze, że ściany potrafią czasem zapłakać.
                      „Konsumenci” wychodzą. Gaśnie palnik po palniku. Gwar opada. Błoto
                   mniej skrzypi. Ktoś o dobrym sercu życzy miłego wieczoru. Inna „konsumentka”
                   przemawia do Bunima: rano chce mieć najlepszy płomień, żeby nie zapomniał.
                   Człowieczek-chłopczyk lat dziewięć-dziesięć bierze garnek w ręce i spogląda na
                   Bunima prosząco, żeby otworzył mu drzwi. Nikogo już nie ma. Oprócz wysokiego
                   mężczyzny, który jeszcze stoi z boku i dojada posiłek. Już drapie dno, jak błazen
                   odwraca garnek i stuka łyżką niczym w dzwon: – Nie ma na co czekać! Pora
                   noc wywieszać! – Gdy się śmieje, jego głos szumi tak, jakby przesypywały się
                   góry piasku.
                      Punkt gazowy opustoszał. Maszynki przestają pracować, a Berkowicz wie,
                   że dotarł do celu. Wstaje, zawiesza się nad biurkiem, naprzeciw rzędu milczą-
                   cych, czarnych maszynek gazowych. Ponad nimi – chmura pary, przez którą
                   pośrodku sufitu przeziera lampka. Uśmiecha się przez mgłę do szlochających
                   ścian. Bunim wychodzi zza biurka. Zimno mu w stopy. Wilgoć podłogi kłuje przez
                   skarpety. Nogi zdrętwiały. Kroczy z trudem. Ale potrafi się przemóc. Wlecze się
                   ku palnikom i rozkręca je. Zapala. Wszystkie wokół. Ognisty wieniec ruszył w tan.
                   Bunim stoi nad jednym z kwiatów i grzeje dłonie. Obejmuje wzrokiem ściany
                   i zmrożone szyby. – Boże! – Poruszają się bezdźwięcznie jego wargi. – Pozwól
                   mi się pozbierać. Oddaj mi to, co odebrałeś. Zabierz mnie do świata dusz…
                   Pozwól uwierzyć, że istnieje taki świat… Gdzie jest Blimele, Miriam, mój malutki
                   syn… Wypuść mnie z ciasnoty… Boże, jeśli mnie słyszysz, ześlij jałmużnę… Twą
                   miłosierną zgodę… – Czuje, jak wilgoć ścian wylewa się z jego oczu i płynie
                   po policzkach, skapuje z pełnych, opuchniętych, zmysłowych warg razem ze
                   śliną i sprawia, że ogień zaczyna syczeć i kipieć. – Boże! – łka. – Mam jeszcze
                   dość sił… Nie weźmiesz mnie jako tchórza. Nie boję się… Żyłbym pragnieniem
                   zemsty, gdybym wiedział, że zemsta przywróci mi Miriam, Blimele i syna…
                   Boże, moje porachunki ze światem nigdy nie dadzą się wyrównać. Ani pora-
                   chunki z Tobą, ani z ludźmi, ani z sobą samym… Bądź miłosierny… Zabierz mnie
                   do domu…
                      Wyciera policzki rękawem. Chodzi od palnika do palnika i gasi płomienie.
                   Usta nie przestają się poruszać. Potem wraca. Znów rozkręca kolejne maszynki.
                   Nie wyjmuje z kieszeni zapałek. Maszynki brzmią dyskretnie, syczą jak węże
                   z podziemi. Dźwięk wypełnia cały pokój, powietrze przenika ostry zapach gazu.
                   Bunim nie czuje już zimna pod stopami. Jest mu lekko i wygodnie.
                      Podchodzi ponownie do biurka i siada. Zdejmuje okulary i kładzie je przed
                   sobą. Zanurza głowę w ramionach, chce, żeby Blimele wyszła mu naprzeciw…
                      Coś skrzypi, stuka. Wiatr – zimy i ostry – uderza go w głowę: Drzwi! Zapomniał
                   zamknąć drzwi na klucz!
                      Stoi nad nim Sprzedawca Toffi: – Fe… Fe… To narobił smrodu… Dzięki Bogu…
                   że przysłał mnie na czas. Chodź, chodź na powietrze…                 281
   278   279   280   281   282   283   284   285   286   287   288