Page 282 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 282

was lepiej. Nie mam się już o kogo bać – na oczach wszystkich zaczęła wyjadać
                 zawartość naczynia.
                   Inna kobieta westchnęła z gorzkim współczuciem: – Nie ma się o kogo mar-
                 twić, biedna… – Jej włosy pełne były białego puchu. Najwidoczniej pracowała
                 w resorcie pierza.
                   Ta, która wyjadała zawartość garnka, wytrzeszczyła oczy w kierunku niskiego
                 człowieczka noszącego tak długie spodnie, że całkowicie zasłaniały trepy na
                 stopach oraz tak duży kapelusz, że nie było widać połowy jego twarzy. – Powiedz
                 no mi – zwróciła się do niego – ile masz lat, dziewięć czy dziesięć?
                   – Siedemnaście! – odpowiedziało dziecko z dumą.
                   – Mój Zajnwele też miał dziesięć lat – pokiwała głową i wróciła do swojego
                 garnka.
                   Pogawędka objęła wszystkich zgromadzonych, jakby zeszła się jedna wielka
                 rodzina. Kobieta z kolejki czekających stwierdziła: – Moi rodzice byli na tyle cwani,
                 że zmarli jeszcze w czterdziestym roku. Nie obchodziły ich wysiedlenia z całym
                 tym dopustem… Miałam narzeczonego, to…
                   Wysoki, chudy Żyd, któremu nie przestawało ciec z nosa, przerwał jej do
                 rymu: – Nieważne, wcześniej czy później, wszyscy i tak zalegną podłużnie. Jak
                 to mówi ów? Za plecami pomoc, ale przed oczami śmierć.
                   Dwóch młodych robotników z resortu metalowego, czarnych i wysmarowa-
                 nych, rozzłościł jego pesymizm. Dowodzili, że o niczym nie ma pojęcia. Prawda
                 była taka, że pomoc znajdowała się wręcz w zasięgu ręki. Niemcy musieli znieść
                 ciężką zimę. Na froncie rosyjskim zmuszono ich do odwrotu. Afryka już prawie
                 była wolna, więc w roku czterdziestym trzecim wojna z pewnością się skończy.
                 Młodzieńcy musieli mówić coraz głośniej, ponieważ przy jednym z palników
                 powstało zamieszanie. Szarpały się dwie kobiety.
                   Berkowicz podniósł głowę znad księgi. Dyskusje, krzyki, nerwy, napięcie. Zegar
                 stanął? Nie słychać go. Od podłogi ciągnie wilgocią. Trepy chlupoczą w błocie.
                 Para z garnków wznosi się i kłębi. Pośrodku: lampka elektryczna – kpiarskie oko,
                 które spogląda na dziwaczne, niesamowite figury przybrane w zdarte szmaty.
                 Patrzy na pomarszczone twarze, na wydatne nosy, głębokie oczodoły, nagie po-
                 liczki porośnięte meszkiem – śmiertelną trawą. Usta rozwarte w grymasie. Usta
                 pełne krzyku, żalu, płaczu. Tak wiele gadania. Gadania, które pada na szelest
                 maszynek, podskakuje, miota się. Szelest maszynek je ogarnia. Jakiś pośpiech,
                 gdzieś pędzą. Płomienie oblizują garnki, obejmują je zielonobłękitnymi jęzorami.
                 Garnki bulgoczą, śpiewają, kipią. Dłonie podnoszą pokrywki. Łyżki mieszają
                 drogocenne płyny. Z nosów, z rozgadanych ust, głodowa ślina cieknie wprost do
                 garnków, wypełniając je w ten sposób. Powstają tu święte, zaczarowane wywary.
                 Garnki opowiadają sobie tajemnicze historie. Wśród pokrytych parą, wilgotnych
                 ścian dyszy w ukryciu podgardle zielonej ropuchy – zielonego przerażenia.
                   Berkowicz patrzy i nie widzi. Słucha i nie słyszy. Wie, że pędzi na wozie
          280    z maszynek, na skrzydłach zamglonego zegara – na spotkanie, które go czeka.
   277   278   279   280   281   282   283   284   285   286   287