Page 289 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 289

wicz, mam jakieś trzydzieści osiem… Proszę podejść ze mną na górę. Piec jest
                   jeszcze ciepły, a ja mam babkę…
                      Rabin przyglądał się Winterowi z wyrzutem: – Gość ledwo przyszedł, a pan
                   już chce go wygonić?
                      – To mój gość – przerwał Winter.
                      Rabin widocznie wpadł na pomysł, w jaki sposób zatrzymać Bunima, ponie-
                   waż wybiegł z pokoiku i po chwili wrócił, prowadząc za rękę potarganą, wysoką
                   dziewczynę. – Rachela Ejbuszyc – przedstawił ją Bunimowi.
                      Rachela uśmiechnęła się blado i podała mu rękę. – Znamy się – poinformo-
                   wała rabina spokojnie.
                      – Tak, znamy ją dłużej niż pan – Winter skinął wyzywająco w kierunku rabina.
                      – A że też pisze, wiecie? – rabin nie zaprzestawał prób zainteresowania
                   gościa. – Pomaga mi też w tłumaczeniu Psalmów na żydowski. No, Rachelo,
                   posłuchajmy.
                      Rumieniec rozpalił się na policzkach dziewczyny. Opuściła ramiona, przez co
                   wyglądała na zawstydzoną, gotową uciec z pokoju. Ale rabin chwycił ją za rękę
                   i zmusił, by przy nim usiadła. Nalał kawy dla niej i dla Bunima i podniósł w po-
                   wietrze palec wskazujący. – Wkrótce usłyszycie… – obiecał i z oczekiwaniem,
                   po ojcowsku, patrzył na Rachelę.
                      Bunim pozwolił sobie ukradkiem zmierzyć dziewczynę wzrokiem. Piła kawę
                   i spoglądała na drzwi, jakby wyczekiwała właściwej chwili, aby zniknąć. Pamiętał
                   ją z czasów, gdy żył jeszcze innym życiem. Widywał na podwórzu przy Luto-
                   mierskiej, potem od czasu do czasu czytał książki w jej bibliotece. Jej krótkie,
                   brązowe włosy, układające się w potargane loki nad czołem, błyszczały jasno.
                   Zdawały się gęstnieć wraz z ciepłem unoszącym się znad naczynia. Nie widział
                   jej twarzy. Była zasłonięta filiżanką, której nie odejmowała od ust. Widział pasmo
                   światła pod lokami na jej karku. Pasek białej skóry podkreślony krawędziami
                   cienkiej, ciemnoczerwonej chustki, którą nosiła na ramionach zaczepioną na
                   szlufce ponad piersią.
                      Rabin nie przestawał wychwalać pracownicy, a Bunim poczuł, że sam zaczyna
                   się czerwienić z powodu zawstydzenia, który wyczytał z twarzy Racheli. – Jest
                   pan pisarzem, musi pan jej posłuchać… – nalegał rabin. – Ma talent, proszę
                   mi wierzyć.
                      Winter przerwał mu: – Czy rzeczywiście ma talent, przekonamy się do-
                   piero za dziesięć lat. Teraz to utalentowana młoda pisarka, rozumie pan?
                   Młodość upaja jak alkohol. W tym upojeniu powstaje poezja. Ale to jeszcze nie
                   znaczy…
                      – Znaczy, znaczy – kiwał głową rabin w rozbawieniu.
                      Ktoś z robotników pojawił się w drzwiach i wywołał rabina. Rachela odłożyła
                   filiżankę i wstała. Winter złapał ją za rękę: – Proszę mi powiedzieć… Może pani
                   wie… W jakim to szatańskim celu… odbywa się cała ta praca? Coś mi się tu nie
                   podoba… Rynek wydaje się zwijać… przyszedł rozkaz, by wszystko pozamykać.  287
   284   285   286   287   288   289   290   291   292   293   294