Page 279 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 279

dzwonić zębami. Zrywał się z posłania, szukał okularów, a nie znalazłszy ich,
                   z ramionami wyciągniętymi jak ślepiec podchodził domknąć drzwi. Obmacywał
                   w mroku meble. Natykał się na łóżeczko Blimele, które miauczało jak kot. Córka
                   wyciągała do niego rękę z posłania: – Tatusiu, opowiedz mi bajkę. – Kiwał głową
                   i siadał obok. Po to przecież zszedł z dużego łóżka. Obejmował pustkę ramieniem:
                   – A mol iz gewen a majse… Di majse iz gornit frejlech… Lulinke, majn fejgele,
                   lulinke majn kind… Ch’hob ongeworn aza libe… Wej iz mir un wind …
                                                                           4
                      W dniach szpery do chaty kilkakrotnie wpadali policjanci. Drzwi stały otworem,
                   byli pewni, że nikogo w środku nie ma.
                      – Ja tu jeszcze jestem! – Bunim chciał ich zawołać. – Mnie zabierzcie! Leżę
                   na łóżeczku Blimele, nie pozwala mi wstać! – Zdawało mu się, że policjanci
                   zdążyli go już wyprowadzić.
                      Niejednokrotnie orientował się, że Sprzedawca Toffi wciska mu między zęby
                   kawałki brukwi. Człowieczek nie przestawał paplać: – Jedz, jedz. Musisz mieć
                   siłę na prawdziwy skok. Stąd, z otchłani, w górę – to wcale nie daleko… Jedz,
                   jedz, głuptasie. Takich cierpień jak nasze nie zna nikt inny.
                      Bunim przeżuwał kęsy, ale mało co widział i słyszał.
                      Gdy mu się zatęskniło, spał na łóżeczku Blimele u boku żony. Denerwowały
                   go wizyty współczujących sąsiadów i kolegów pisarzy. Budzili go rozmowami,
                   wyciągając z ramion Miriam. Ignorował ich i szybko o nich zapominał.
                      Rozbudził się z czasem, ale z domu nie wychodził. Przywykł do wędrówek po
                   pokoju, śpiewu i mamrotania. Okularów nie znalazł, nawet nie szukał. Jego nogi
                   wykształciły oczy i potrafiły widzieć w ciemności. Ale nie warto było spacerować.
                   Spacery rozwiewały obrazy równowagi, które przywoływał w wyobraźni. Budziły
                   niepokój. Gdzieś w środku Bunima rozgorzało cierpienie napędzające słabe nogi
                   z coraz większym impetem i uniemożliwiające ponowne położenie się do łóżka.
                   Nie było mowy o tym, żeby się kłaść. Jedynie rzucić się gwałtownie na łóżeczko
                   Blimele – z okrzykiem bólu, który mieszał się z jękiem materaca.
                      Zaczął odczuwać głód. Dr Sonnabend, który zastąpił Bunima w punkcie
                   gazowym i sam był szczęściarzem, ponieważ wciąż miał przy sobie żonę i syna,
                   każdego wieczora przynosił Bunimowi zupę. Bunim zaczął go wyczekiwać – ot
                   tak, przemierzając zawzięcie mieszkanie, porykując i śpiewając.
                      Tak, wiedział, że oddala się w ten sposób od światła i równowagi. Tkwił w pu-
                   stce, która łaknęła zupy. Dr Sonnabend był chodzącą dobrocią. – Przyniosłem
                   panu polévku  – szeptał łagodnie. – Sześć, siedem kawałków brambory …
                               5
                                                                                   6

                   4    Fragment popularnej piosenki w jidysz: Była sobie bajka, bajka niewesoła… Lulaj, ptaszyno ma,
                      lulaj dziecino… Utraciłem taką miłość… Biada, biada mi...
                   5    Zupa (czeski).
                   6    Kartofel (czeski).                                              277
   274   275   276   277   278   279   280   281   282   283   284