Page 268 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 268

wzrok Klary. Badała jego twarz, aby odczytać jej wyraz i zmierzyć nastrój. Także
                 ona, podobnie jak pozostali mieszkańcy getta, na podstawie każdej jego miny
                 orientowała się, czy można odetchnąć lżej, czy coś się znów szykuje. Żeby ją
                 uspokoić, skinął ku niej ręką i schylił się do Zyberta: – A co tam nowego w partii?
                   – Czy ja wiem? – Zybert wzruszył ramionami. – Mam już tych wszystkich
                 partii powyżej uszu. Naszej nie wyłączając. Ciągłe swary i ustalanie powojennych
                 porządków. Komuniści, bundowcy, syjoniści, jeden czort.
                   – Przestałeś być syjonistą?
                   – A kto tak mówi? Rozumiem syjonizm tak, jak należy go rozumieć. Wyrzuciłbym
                 z partii wszystkich i przyjął z powrotem tylko dwóch, słyszy pan? Tylko dwóch.
                 Pana i siebie. – Zauważył, że Prezes przygląda się młodej, pięknej kobiecie, która
                 kręciła się pomiędzy gośćmi. Mrugnął do niego szelmowsko: – Smakowita gąska,
                 prawda Prezesie? To panna Sabinka. Pracuje w Sonderkommando.
                   – Moja niegdysiejsza wychowanica – mruknął Prezes. Schylił się nagle do
                 Zyberta i szepnął dyskretnie: – Przypilnuj, żeby ją do mnie później przyprowa-
                 dzić… Coś przyszło mi do głowy… Może się stać, widzisz, pomostem pomiędzy
                 nami i Lejblem Welnerem… Rozumiesz?
                   – Też pytanie. To nie będzie łatwa droga. A poza tym… Pomiędzy komunistą
                 a syjonistą istnieje przecież większy dystans niż pomiędzy nami a Welnerem.
                 – Wyprostował się, z przesadą poprawił kamizelkę i stuknął obcasami swoich
                 śmiesznych butów: – Nie trzeba mówić dwa razy, Prezesie kochany. Pójdę już
                 po „pomost” i sprowadzę ją tutaj.


                                                 *


                   Nie padał śnieg ani nie było zimno – wszystko skrywała szara mgła. Prezes
                 nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie mógł dłużej znieść szarego światła. Gdy
                 jechał karetą, zasunął zasłonki. Lepiej było siedzieć w ciemności, niż oglądać tę
                 przygnębiającą szarość. W biurze i w domu włączał wszystkie lampy. A jednak
                 szarość napływała ze wszystkich stron i przenikała w głąb ciała. Prezes wyko-
                 nywał swoje rutynowe czynności, ale wszystko robił bez przekonania. W środku
                 czuł pustkę, której nawet Klara nie była w stanie wypełnić. Do tego przestały
                 napływać zamówienia dla resortów i Prezes mógł jedynie żywić nadzieję, że to
                 przejściowe problemy. Aby się uspokoić, z pochyloną głową wyczekiwał na Bie-
                 bowa i żebrał u niego choćby słowa, sugestii. Biebow był jak zwykle rzeczowy.
                 Obiecał. Mordechaj Chaim tym bardziej utracił pewność siebie. Wszystkie nadzieje
                 pokładał w pracy, w żydowskiej użyteczności – bez niej nie było na czym się
                 oprzeć. Bezsens tego wszystkiego zaczynał przerażać. Żył w świecie bez przy-
                 szłości. W świecie bez dzieci, na tratwie, która z każdą chwilą tonęła w szarym
          266    bagnie.
   263   264   265   266   267   268   269   270   271   272   273