Page 263 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 263

Prezes kulił się w kącie karety. Miał na sobie zimowy płaszcz, nogi okrywał
                   ciepłym kocem. Jechał na przyjęcie, które Herr Schatten zorganizował z okazji
                   swoich urodzin. Herr Schatten miał zabawiać gości grą na skrzypcach i w ogóle
                   zapowiadał się kulturalny wieczór. Prezes jechał sam, żonę Klarę posyłając
                   przodem wraz z odpowiednim prezentem. Miał jeszcze trochę pracy. Zresztą,
                   nie lubił przybywać wraz z pozostałymi gośćmi. Wolał pojawiać się, gdy ludzie
                   zdążyli się już zebrać. To robiło lepsze wrażenie. Przyjmowano go oklaskami
                   i owacjami.
                      Byłby dzisiaj w całkiem dobrym nastroju. Jednak jadąc ulicami getta, do-
                   strzegał tu i ówdzie wywieszone przed kilkoma tygodniami plakaty – częściowo
                   zerwane. Widok plakatów wzbudził przykre myśli, od których Mordechaj Chaim
                   z takim wysiłkiem starał się odciąć, przynajmniej wieczorami. Pierwszy plakat
                   skierowany był do ludności, nie podpisany przez niego, ale przez szefa zarządu
                   getta, Niemca Hansa Biebowa. Historyczny plakat. Wraz z jego wywieszeniem
                   Rumkowskiemu odebrano aprowizację getta, a część resortów uwolniono spod
                   jego nadzoru.
                      Runęły kolejne iluzje. Zdawało mu się, że przechytrzy Biebowa, że jest od
                   niego silniejszy dzięki osobistym kontaktom z Berlinem. Oszukiwał się. Biebow
                   był Niemcem, a zatem panem. Wieloletnia praca, w wyniku której udało mu się
                   stworzyć dosłownie cały aparat państwowy, nie doczekała się jego szacunku.
                   Zaczął faworyzować Lejbla Welnera, Sonderkommando, nieodpowiedzialnych
                   awanturników. Powody tego były jasne. Ale Mordechaj Chaim nie powinien był
                   do tego dopuścić – nie ze względu na siebie, ale ze względu na owce, których
                   był wiernym pasterzem.
                      Nie,  nie  dla  siebie.  Sam  tęsknił  za  spokojem,  odrobiną  odpoczynku.
                   Zmęczył się odpowiedzialnością. Ostatnio często nawiedzała go we śnie żo-
                   na Szoszana. – Nie wypruwaj sobie żył – mówiła. – Korona, którą nosisz, to    261
   258   259   260   261   262   263   264   265   266   267   268