Page 266 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 266
głaz? Sądzisz, że tak łatwo mi przyszło wyprowadzić moje sieroty, co? Ale, dobry
człowieku, poradź mi, co robić, oświeć mnie.
– Byłeś przywódcą narodu. Dlaczego nie powiedziałeś: „Bracia, sytuacja
wygląda tak, a nie inaczej, róbcie, co uważacie za stosowne”. Zamiast tego wo-
łałeś: „Matki, oddajcie mi dzieci!” A jeśli… Jeśli… Tak, dlaczego nie zachowałeś
się tak, jak Czerniaków w Warszawie?
– Słuchajcie go, słuchajcie! – wybuchnął Prezes. – Moja krew nic dla ciebie
nie znaczy? A co właściwie ów Czerniaków osiągnął swoim gestem? Przyjmij to
do wiadomości, Cukerman, nie jestem samobójcą i żadnego narodu do samo-
bójstwa nie namawiam. A ty na moim miejscu zrobiłbyś to, co mówisz? Właśnie,
co ty byś zrobił?
– Nie wiem. Nigdy nie miałem takiego problemu. Swoje własne problemy
jakoś rozwiązałem.
Przez chwilę panowała cisza. Rumkowski sapał, zagryzał wargi i wiercił się
nerwowo na krześle. W końcu nachylił się nad stołem i zmienił temat. – Więc
o czym piszesz? – Zapytał.
– Pamięta pan, miałem kiedyś zamiar napisać historię Żydów w Łodzi. Do tej
pory mi się nie udało. Teraz spędzam nad tym wieczory.
Rumkowski zdawał sobie sprawę, że rozmowa praktycznie dobiegła końca.
Kazał sobie przynieść szklankę wody i wysilił się na dowcip: – Zybert mówi, że
picie wody człowiekowi nie szkodzi, a jego żony nie uczyni wdową. – Jednym
haustem wlał w siebie płyn i wyjął ołówek. Wypisał skierowanie do pensjonatu
dla Samuela i na tym postanowił zakończyć wizytę. – To daję ci dlatego, że jesteś
ze mną szczery – powiedział i położył kartkę na stole.
Znów siedział w karecie. W ustach czuł gorycz, twarz mu płonęła. Czuł się
zawstydzony, obrażony i zdradzony. W poczuciu zupełnego osamotnienia pozostała
jedna, jedyna pociecha. Tęsknił za objęciami żony, Klary. Tylko ona potrafiła go
uspokoić, jak wierna matka potrafi uciszyć zapłakane dziecko. Pospieszył woźni-
cę. Musiał czym prędzej ją zobaczyć. Była jego gniazdem, poduszką i pociechą.
Tym się stała dla niego po szperze.
Przyjęcie u Schattena trwało w najlepsze. W wypełnionym szczelnie pokoju
stał sam solenizant ubrany w czarne bryczesy i czarną bluzę. Muskularna młoda
twarz była gładko ogolona i zarumieniona, czupryna unosiła się i błyszczała. Pod
brodą trzymał skrzypce. Instrument w swoim szlachetnym kształcie wyglądał
obco w rękach ubranego na czarno młodzieńca. Dziwnie brzmiało to, z jaką ła-
twością wydobywał z niego tęskne tango, które wibrowało pośród ścian pokoju.
Pary kręciły się w tańcu. Przy ścianach stali i siedzieli pozostali, obserwując
wszystko z powagą.
Prezes dłuższą chwilę stał przy drzwiach, czekając, aż skierują się ku niemu
wszystkie spojrzenia. Wyglądało jednak na to, że nikt go nie zauważył, ponieważ
w pokoju panował półmrok. Dopiero po paru chwilach podeszła Klara, a po niej
264 mały Zybert. Uścisnąwszy rękę Prezesa, Zybert odwrócił się w stronę pokoju i za-