Page 270 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 270

nie powinien potrzebować snu. Dziś było jednak inaczej. Szyby spowiła mgła,
                 jak zimne ostrze gilotyny pochłaniała każdą ćwiartkę okna. Oczy Mordechaja
                 Chaima niespokojnie przeskakiwały od jednego cienia do drugiego. Drżały. Serce
                 biło niespokojnie jak u myszy schwytanej w pułapkę. Tymczasem wyobraźnia
                 podsuwała obrazy, rozlane, chaotyczne. Niektóre zatrzymywały się na dłuższą
                 chwilę, inne po prostu przelatywały, jakby chciały się z nim droczyć. Gdzieś
                 stała jego matka w białym, długim fartuchu, obsypana mąką, zapracowana.
                 Przygotowywała szabat. Kilkoma związanymi gęsimi piórami smarowała chały
                 białkiem jaja, żeby błyszczały. Mały Mordechaj Chaim przyszedł z ulicy i płakał.
                 Był odświętnie ubrany: chłopczyk w granatowym garniturku z marynarskim koł-
                 nierzem – sierota. Chciał skryć się pod matczynym fartuchem, ale odganiała go
                 od siebie. – Idź stąd! – krzyczała. – Nie widzisz, że szykuję szabat? – I sierota
                 uciekł – prosto w ręce złego, obcego ojca, który nosił czarne buciory i zielony
                 mundur. Postawny, silny ojciec podniósł chłopca i wrzucił na wóz. Chłopiec jechał
                 dokądś na szabat. Wraz z nim jechał obraz z wyobraźni Rumkowskiego.
                   Później Mordechaj Chaim widział siebie siedzącego wśród przyjaciół z młodo-
                 ści. Wdrapywali się na górę za miastem. On sam przewodził i wskazywał drogę.
                 Pomagał im skakać przez wielkie kamienie. Jeden z grupy był zupełnym malcem
                 o chytrych oczkach. Za każdym razem, gdy Mordechaj Chaim się odwracał,
                 ów towarzysz, tak bardzo przypominający Zyberta, kłuł go w tyłek szpilką. Gdy
                 zaś na niego spoglądał, chłopiec przybierał minę aniołka i opowiadał wesołą
                 historię. Potem Mordechaj Chaim znów robił krok w przód i znów dostawał
                 szpilką.
                   Następnie ujrzał kobiece piersi. Wiele kobiecych piersi zwisających jak wielkie
                 piłki, naciągnięte na sznurek paciorki. Wszystkie je rozpoznawał, a jednak nie
                 wiedział, do kogo należą. Wszystkie były pełne i ciepłe. Z sutków jak z fontanny
                 tryskało mleko. Mordechaj Chaim wyciągnął do nich ręce. Chciał dotykać, głaskać,
                 ugniatać. Chciał pić ze wszystkich naraz. Ale gdy podchodził bliżej, wyślizgiwały
                 mu się spod palców. Nie mógł ich pogłaskać, nawet poczuć ich ciepła. Mleko,
                 które płynęło z sutków, nie trafiało do jego ust. Tak wiele piersi, a wszystkie
                 niedostępne. Tak wiele mleka, a spragnione usta nie spróbowały ani kropli.
                   Okno uśmiechało się szybami jak ostrzami gilotyny. Bezradny Mordechaj
                 Chaim przywoływał swoją pierwszą żonę, Szoszanę. Przybyła w swojej zimnej
                 postaci, w formie zamarzniętego nagrobka. Podskakiwała na fundamencie jak
                 na jednej nodze. Przemawiała do niego literami wyrytymi w zimnym granicie: –
                 Mordechaju Chaimie, gdzież to się szwendasz po nocach? Dlaczego nie wracasz
                 do domu spać? Zimno mi w łóżku bez ciebie.
                   – Szoszano – prosił ją. – Czemu ciągle każesz mi spać? Tylko śpiącego mnie
                 kochasz.
                   – Tak – odpowiedziała. – Ponieważ tylko śpiąc, pozostajesz niewinny.
                   Odparł: – A w czym to ja ci tak zawiniłem? – Roześmiała się śmiechem
          268    Zyberta. Poczuł ukłucie igły, tym razem w sercu.
   265   266   267   268   269   270   271   272   273   274   275