Page 273 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 273

W grudniu zima na dobre pochwyciła getto w swoje szpony. Padał śnieg.
                   Miasto leżało zasypane, białe i czyste. Nocą mróz trzaskał i kłuł. Prezes, który
                   zawsze był czuły na piękno getta zimą, w tym roku odczuwał je jeszcze wyraźniej
                   i błogosławił. Zwątpienie i szarość zniknęły. Przeminęło nawet uczucie bezsensu.
                   Biel śniegu odświeżyła nastrój. Energia znów wypełniła stare ciało. W końcu
                   przybyły duże zamówienia i w opustoszałych szpitalach organizowano resorty
                   krawieckie. Getto składało się teraz z młodych ludzi, być może niezbyt silnych,
                   ale zdolnych do pracy wytwórczej. Nie było już za to darmozjadów. Nawet ta
                   garstka dzieci, którym udało się ukryć, została przemeldowana, dostała daty
                   urodzin dorosłych i produkcję dorosłych. To, że miały po osiem-dziesięć lat,
                   było absolutną pomyłką. Zdziwienie budziły ich włosy, mające jeszcze tak wiele
                   zdrowej barwy blond, czarnej, brązowej – nie były siwe czy wręcz białe jak śnieg.
                   Prezes obawiał się darzyć je znowu dawną miłością.
                      Prezes starał się sam siebie przekonać, że znowu czuje się jak ryba w wodzie.
                   Rozpostarł płetwy i płynął, nie oglądając się do tyłu ani nie patrząc przed siebie,
                   koncentrując na danym dniu. Jego władza była rzeczywiście ograniczona, ale to,
                   co chciał osiągnąć, wciąż leżało w jego zasięgu – tak starał się sobie wmawiać.
                      W domu było cicho. Okno w jadalni obsypał śnieg. Mróz skrzył się na zewnętrz-
                   nych ramach szyb. Prezes był sam. Klara poszła do Domu Kultury na rewię, słu-
                   żący poszli do domów. Prezes czerpał ostatnio przyjemność z samotności. Gdy
                   był sam, nie musiał przybierać na twarz żadnych min. Nie musiał udawać. Mógł
                   pozwolić sobie na to, by poczuć się jak koń, z którego przynajmniej na chwilę
                   zdjęto chomąto. Dzięki temu wróciło mu trochę zdrowia.
                      Będąc w domu sam, mógł sobie też pozwolić na pozostawanie słabowitym
                   starcem. Ostatnio wysiłek, aby wyglądać młodziej, sprawiał mu niesłychane
                   trudności. Siedział więc teraz za biurkiem w rozpiętych spodniach, opuściwszy
                   szelki, bez kamizelki, z rozpiętym kołnierzykiem i w ciepłych kapciach. Ze ściany
                   ponad nim spoglądał silny, męski Chaim Rumkowski, przywódca o dobrej, mą-
                   drej twarzy. Starzec Rumkowski nie widział w tym momencie portretu. Głowę
                   miał wspartą na ramionach, ramiona oparte o biurko – i tak chrapał głośno
                   i ciężko, pozwalając okularom na nosie poruszać się z każdym oddechem
                   w górę i w dół. Nagle dało się jednak słyszeć głuche uderzenie we frontowe
                   drzwi i Prezes stanął na równie nogi, przez chwilę nie pamiętając, gdzie się
                   znajduje.
                      W korytarzu stał zielony mundur. Rumkowski zdjął okulary z czubka nosa,
                   przez dłuższy czas wycierał je niezdarnie i w końcu założył z powrotem. Ale gość
                   powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia. I gdy Prezes chciał spojrzeć
                   na niego przez czyste szkła, już go nie było. Czy to sen? Nie, był tu cały wieczór
                   i czekał na ów zielony mundur i na jego rozkaz. Z tego powodu w rozgrzanym
                   domu panowały cisza i nastrój wyjątkowej chwili – aby można je było przerwać
                   trzaskiem drzwi. Teraz musiał się spieszyć. Stateczny Herr Biebow był człowiekiem
                   niecierpliwym. Wszyscy Niemcy byli niecierpliwi. Nie lubili długo czekać. Należało   271
   268   269   270   271   272   273   274   275   276   277   278