Page 239 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 239

W zasadzie mogli wyjść z ukrycia każdego wieczoru. Ale Samuel nie pozwalał.
                   Nie chciał, aby Sabinka się dowiedziała, aby widziano ich w pobliżu jej domku.
                   Ale zapas jedzenia, który ze sobą wzięli, zaczął się kończyć, więc nocą piątego
                   dnia Dziunia wylazła przez okno. Długo jej nie było, aż wróciła z kilkoma rzepa-
                   mi, które znalazła w pustym domu. Opowiedziała im, że widziała się ze swoimi
                   towarzyszami, że chciała, aby wszyscy razem coś zrobili. – Śmieją się ze mnie
                   – mówiła zagniewana. – Wszystko, o czym myślą, to dobra kryjówka…
                      Samuel uśmiechnął się: – To jest „żydowska wojna”, Dziuniu, Żydzi walczą
                   o każdy kawałek życia.
                      Sama przed sobą Dziunia musiała się przyznać, że w sercu i ona drżała ze
                   strachu, jak jej towarzysze, i że ona również chciała ratować własne życie. Czy
                   nie cieszyła się każdego dnia, gdy akcja się kończyła? Czy sama nie była bardziej
                   odważna w nocy niż za dnia? A gdy zasypiała w ciemnej piwnicy – o czym śniła?
                   O wolności, o pociągach. „Bądź zdrów, tatusiu, bądź zdrowa, mamusiu! – żegnała
                   się z nimi przez okienko pociągu. Nadszedł jej czas, aby odlecieć z rodzinnego
                   gniazda. Była w Tatrach. Czuła swobodny wiatr z gór. Widziała górali w tradycyj-
                   nych strojach i słyszała dźwięki fujarki i kobzy. Skakała z kamienia na kamień
                   w bystrych potokach. Wodospady szeleściły, śmiejąc się. Tak, bała się umrzeć
                   i chciała żyć. Miała osiemnaście lat i jej ciało, dusza tęskniły za dojrzewaniem,
                   wzrostem. Dlatego chciało się jej krzyczeć. Krzyczeć i szaleć z gniewu – a mogła
                   tylko gryźć pięści.
                      Szóstego dnia szpery nie mieli co jeść, a siedzenie w zamknięciu w tym samym
                   miejscu jeszcze bardziej wzmagało głód. Dziunia postanowiła wyjść na zewnątrz.
                   Dla bezpieczeństwa założyła fartuch Sabinki z opaską czerwonego krzyża.
                      Zaczęła poszukiwania na sąsiednich polach. Może da się wykopać coś na
                   działkach.
                      Było wcześnie rano. Powietrze był świeże. Wokół panowała cisza. Słońce
                   oświetlało marysińskie dachy. Pastoralne piękno. Bezgłośne opadanie liści.
                   Śpiew ptaków. Z oddali, poprzez stłumione głosy, które dobiegały z getta, sły-
                   chać było ryczenie krowy, ujadanie psa… A może to tylko złudzenie? Bycie samej
                   w pełnym świetle dnia, w białym fartuchu, na polu, powodowało, że czuła się
                   dziwne nieswojo. Dziunia pochyliła się i zaczęła szukać śladów buraków czy rzod-
                   kiewki. Z pośpiechu na początku niczego nie widziała. Podniosła gałąź i zaczęła
                   nią grzebać w ziemi. W końcu znalazła kilka zwiędłych i zdeptanych botwinek.
                   Wrzuciła je do torby i puściła się z powrotem do domu.
                      – Halt!  – usłyszała okrzyk za sobą. Zielony mundur biegł w jej kierunku. Był
                            12
                   to wysoki, barczysty olbrzym o szarych wąsach i brwiach. – Wohin?  – zapytał,
                                                                           13
                   podchodząc bliżej.


                   12    Stój! (niem.).
                   13    Dokąd? (niem.).                                                237
   234   235   236   237   238   239   240   241   242   243   244