Page 244 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 244

Naprzeciw rogu zaczął podawać jej większe dzieci. Było to sprzyjające miejsce,
                 bo przed budynkami rosły krzaki. Wtykała jedno dziecko za drugim pomiędzy
                 krzewy, przykazując im, by uciekały na podwórko.
                   Jeden chłopczyk za nic w świecie nie chciał zejść z wozu. – Ja chcę mojego
                 braciszka! – zaczął krzyczeć, pokazując na dziecko w powijakach. Przy wozie
                 natychmiast pojawił się wielki Niemiec. Położył dłoń na ramionach Dziuni i za-
                 pytał, o co chodzi. Uśmiechnęła się do niego, nie mogąc wydobyć z gardła ani
                 słowa. Mężczyzna rzucił okiem na zegar. – Du bist ja frei nach Hause zu gehen,
                 tüchtiges Mädchen – powiedział. – Mahlzeit!  – Zwrócił się w kierunku Lewina
                                                      22
                 na wozie i kiwnął głową: – Sie kommen ja mit, Herr Doktor, nicht wahr? Sie
                 sind doch ein Krippel . – I polecił podać sobie lekarską czapkę. Lewin podał
                                   23
                 mu swoje nakrycie głowy, a Niemiec rzucił nim jak dyskiem w kierunku krzaków.
                   Dziunia weszła do bramy i przez tylne podwórko pobiegła przed siebie.
                 Wkrótce znowu pojawiała się na ulicy i zobaczyła, że wielkiego Niemca nie ma już
                 przy wozie. Doskoczyła i zawołała Lewina, który siedział na rolwadze i wyglądał
                 przez sztachety.
                   – Mam na imię Michał, zapamiętasz? – wykrzyknął do niej, jak tylko ją
                 zauważył.
                   – Skacz! – zawołała do niego.
                   Pokręcił głową: – Byłem przy narodzinach tylu dzieci. Teraz zobaczę, jak
                 umierają.
                   Nie słuchała go. Wychodziła z siebie: – Skacz, tchórzu jeden! Nie oddawaj
                 im tak swojego życia… Michale! – Na dźwięk swojego imienia zadrżał. Włosy na
                 jego nieogolonych policzkach stanęły dęba. Jabłko Adama na wychudzonej szyi
                 poruszyło się w górę i w dół. Z wielkiego napięcia przestali się widzieć. Wóz jechał
                 przed siebie, a obok niego biegła Dziunia. Nie wiedziała już, co się z nią dzieje.
                 Skarżyła się, groziła: – Jeśli nie skoczysz, wejdę na wóz do ciebie!
                   Gdy wóz wjechał w ostatnią uliczkę przed punktem zbornym, Lewin skoczył.
                 Weszli do ogródka i upadli na ziemię pod płotem. Leżeli blisko siebie i nie wi-
                 dzieli się. Oddychali ciężko. Pot ciekł im po twarzach. Oczy obojga były szeroko
                 otwarte i jakby ślepe. Na zewnątrz, po drugiej stronie płotu, ucichł turkot kół.
                 Słońce stało na środku nieba. Była dwunasta – przerwa obiadowa w czasie ak-
                 cji. Świat ucichł. Cisza przywróciła przytomność Michałowi i Dziuni. Jeszcze nie
                 mieli odwagi, aby się poruszyć, ale ich oddechy uspokoiły się nieco. Wsłuchali
                 się w siebie i popatrzyli jedno na drugie pytająco, badawczo.
                   W końcu wstali i ruszyli przez tylne podwórka getta. Każde podwórko – roz-
                 kołysane morze bólu. Płacz jednego podwórka przepływał falami na drugie. I tak
                 oboje niczym ślepcy byli niesieni przez fale, ledwo wiedząc, co robią. Razem z grupą



                 22    Możesz iść do domu, dzielna panienko. Pora obiadowa! (niem.).
          242    23    Pan, panie doktorze, pojedzie z nami. Wszak pan jest kaleką (niem.).
   239   240   241   242   243   244   245   246   247   248   249