Page 238 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 238

futra i kawałki drogiego materiału. Spomiędzy tego wszystkiego Dziunia wydobyła
                 biały fartuch z białą opaską na ramię ze znakiem czerwonego krzyża.
                   – Kiedyś pracowała w domu dziecka – wyjaśnił Samuel i pozwolił Dziuni
                 przymierzyć fartuch z opaską. Z zewnątrz dobiegły strzały i dalekie krzyki. – Idą!
                 – zawołała dziewczyna. Chwycili więc kilka kołder i zniknęli w piwnicy.
                   Długie godziny siedzieli, wstrzymując oddech. Głosy to zbliżały się, to odda-
                 lały. Matylda wyciągnęła się na rozłożonej kołdrze. Jej zwiotczale ciało leżało
                 w niemocy, nieruchome. Obok siedziała milcząca Bella. Samuel i Dziunia klęczeli
                 przy małym okienku, wyglądając na zewnątrz. Samuel czuł na sobie spojrzenie
                 Matyldy. Dlaczego zadawali sobie taki ból? Dlaczego pomiędzy nimi było tak,
                 a nie inaczej? Na zewnątrz szalał huragan. Świat niemal ginął. A oni siedzieli tu
                 sobie w czwórkę, jakby zamknięci w beczce, niesieni przez wzburzone morze.
                 Siedzieli tu w ciemności, opierając się jedno o drugie, to przytulając się do siebie,
                 to odpychając – każdy nagi i samotny.
                   Teraz, gdy sprawa zaszła już tak daleko, czy pogodzenie się miało jeszcze sens?
                 Dziunia miała rację – miało sens. Ważne było, aby w tej podrzucanej porywami
                 wichury beczce, która w każdej chwili mogła zatonąć, znaleźli nić pozwalającą im
                 trzymać się razem. Każdej nocy spędzonej w Kripo Samuel w głębi swoich mąk
                 przyzywał Bellę i Dziunię. I nie tylko je, również grubą żonę, dzisiaj zwiotczałą
                 Matyldę. W gruncie rzeczy ona była przecież tą samą osobą, która kiedyś tak
                 entuzjastycznie poddała się jego czułości, z którą miał dwoje dzieci. Przecież
                 była tą, która miała taki szlachetny powab, delikatność. Kiedyś, dawno temu,
                 swoją muzyką otworzyła wszystko, co było w nim zamknięte i zdrętwiałe. Jakże
                 wielkim był jej dłużnikiem! Jak bardzo jej dokuczał! Nie, nigdy jej naprawdę nie
                 kochał. Nigdy prawdziwie nie wiedział, co oznacza miłość do kobiety. Dopiero
                 dzisiaj, w tej fizycznie okaleczonej męskości, pojmował jej znaczenie.
                   Ale myśląc o tym wszystkim, wiedział, że droga powrotna do Matyldy jest
                 zamknięta. Każdy związek, każde pokrewieństwo z drugą osobą jest jak drze-
                 wo, które należy chronić i pielęgnować. Gdy zaniedbana gałąź drzewa zostanie
                 złamana, to już nigdy nie wyrośnie z powrotem. On i Matylda obejmowali nagi
                 pień bez gałęzi – obcość. Pomiędzy nimi nie było magii, a jej odtworzenie nie
                 było już możliwe. Chciałby jedynie umieć głaskać ją w tej samotności i pie-
                 ścić w tym wyobcowaniu. Chciałby umieć darować jej przynajmniej takie spoj-
                 rzenie, jakim tu, w tym milczeniu, obdarowywał córki. Ale nie potrafił nawet
                 tego.
                   Pięć dni szpery przesiedzieli w piwnicy. Komanda kilka razy pojawiały się
                 w okolicy, ale domek omijały. Dziunia zaczęła się robić niecierpliwa. Wiele go-
                 dzin po każdej akcji bez ustanku chodziła po piwnicy, nie mogąc znaleźć sobie
                 miejsca. Nigdy w życiu nie czuła się tak upokorzona, tak bezradna. Siedzenie
                 tutaj było złe, niesłuszne. Jej duch się buntował. Wyrywał się stąd na przekór
                 tym, co narzucali strach i powodowali, że czuła taką niemoc. Nie można było na
          236    to pozwolić… Trzeba było coś zrobić. Trzeba było.
   233   234   235   236   237   238   239   240   241   242   243