Page 232 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 232
na deskach i trząsłem się w rytm stukotu kół. Żegnałem się z życiem. I oto już
byłem w punkcie zbornym.
Co Dante, wielki poeta, wiedział o piekle? Gdyby tu był, nie znalazłby tak
łatwo odpowiednich słów.
Taniec kredowo białych twarzy. Krzyki poruszające niebo, jęki, lament, wycie
dzieci. Martwa cisza i zawrót głowy. W oślepieniu, które mnie opadło, ujrzałem
twarz mojego brata pomiędzy tysiącami twarzy, które były tak do siebie podob-
ne. Wołał moje imię, przepychał się drobnym ciałem i szukał mnie. – Tu jestem!
– chciałem mu odpowiedzieć, ale nie mogłem. Ktoś uderzył go dłonią w twarz,
a on upadł. Straciłem go z oczu. To mnie obudziło. Czy to był on? A może mam
halucynacje? Przecież uciekł z mamą. Po chwili pojawił się ponownie. Rzuciłem
się przez tłum ciał w jego kierunku. Już kiedyś tak płynąłem ponad ludzkimi
ciałami. W czasie ucieczki... w lasku. Odzyskałem wszystkie siły. Krzyczałem do
niego. On wołał coś do mnie. Raz go widziałem, a raz traciłem z oczu. W końcu
do niego dotarłem. Zaczął mi dawać znaki, abym przepychał się za nim. Nie
wiedziałem, dokąd mnie prowadzi, ale uwierzyłem w niego. Był moim małym
bogiem życia. Wiedziałem, że jak długo go widzę, to widzę nadzieję. W końcu
doszedł do zamkniętych drzwi. Zaczął przekonywać policjanta, pokazując mu na
mnie. Tłum jak fale pchał mnie do przodu i do tyłu. Uczepiłem się spojrzeniem
twarzy policjanta. Miał dobre oczy. Gdy w końcu do niego dotarłem, uchylił szpa-
rę w drzwiach, coś powiedział do policjanta stojącego na zewnątrz i wypchnął
najpierw Abramka, a potem mnie.
Policjant na zewnątrz zaczął biec, a my za nim. Wbiegł do piwnicy, w której
wielki tłum posuwał się w kierunku małego, wybitego okienka. Gdy nas przez
nie przepchnął, znaleźliśmy się na ulicy. Zapytałem Abramka o mamę. – W naj-
lepszym porządku! – odpowiedział mi mój dumny rycerz.
Ulica była pusta, otoczona Niemcami i żydowskimi policjantami. Rzu-
ciliśmy się w kierunku tylnego podwórka, przeskoczyliśmy dachy komórek
i klozetów, pełzliśmy wzdłuż gołych murów. Wszystko poszło łatwo. Dotarł-
szy na stronę, na której akcja się już zakończyła, postanowiliśmy trochę
odsapnąć.
Weszliśmy do pustego mieszkania na parterze. Pościel na łóżkach była po-
rozrzucana. Otwarte plecaki stały na stole. Obok stołu i okna stało stare krosno
– szkielet martwego zwierza. Cud, że taki antyk przetrwał do tej chwili. Abramek
znalazł zepsutą pietruszkę, którą podzielił się ze mną. Zażartował: – Szyszka je
śniadanie, kiedy chce, a gettownik, kiedy ma.
– Ryzykowałeś dla mnie życiem – powiedziałem do niego. Dumny wzruszył
ramionami, jakby to był drobiazg, o którym nie ma co gadać. Powiedział mi, że
zostawił mamę u Szimena i pobiegł do szpitala, gdzie się znajdowałem. Nie mia-
łem pojęcia, że to był szpital. – Jasne, że szpital – potwierdził Abramek. Stamtąd
odchodzą partie wprost na stację kolejową. Widziałem, że z tobą już źle, to się
230 uwiesiłem na policjantach. Kilku z nich przyłożyło mi i chcieli mnie wepchnąć