Page 227 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 227

okna, a Szlamek złościł się na nią: – Czego chcesz? Czy on jest czarodziejem?
                      – Dlaczego nie poszedłeś mu pomóc?! – krzyknęła, po czym ugryzła się
                   w język. Była zadowolona, że nie poszedł. Z jej gardła wydobyło się histeryczne
                   zawodzenie. Cała się trzęsła, jakby głos dobywał się z każdej części jej ciała.
                   Nie mogła się uspokoić, a dzieci, które podeszły do niej, każdym dotknięciem
                   sprawiały, że coraz bardziej płakała.
                      Mojsze wrócił z wiadrami wody. Jego twarz lśniła od potu, zgaszony papieros
                   na wpół zwisał przyklejony do jego ust. Blumcia uspokoiła się. Ale było jasne, że
                   nie mają już sił na przetrwanie napięcia, które znowu było przed nimi.
                      Tego popołudnia nie było już akcji po tej stronie ulicy. Długie jak wieczność
                   chwile i minuty godzin, które mijały między południem a szóstą po południu, ści-
                   skały umysły, szarpały nerwy, raz wstrzymując serca, raz wprawiając je w galop.
                   Tak było, póki dzień nie przeminął, zsuwając się z nieba wraz z zachodzącym
                   słońcem. Jakież to było błogosławieństwo, że Niemcy spali w nocy zupełnie jak
                   ludzie.
                      Wieczorem Blumcia ponownie ugotowała jedzenie. Pozwoliła sobie na zużycie
                   sporej ilości prowiantu, nie myśląc o jutrze, pojutrze. Jutro i pojutrze nie istniały.
                   Wieczór i noc – to było wszystko, co posiadali. Zasiedli do stołu radośnie, w od-
                   świętnych nastrojach – wszyscy czworo razem. Nie rozmawiali. Byli bardzo głodni.
                   Jedli z czterech talerzy. Cztery łyżki dźwięczały jak cztery wesołe dzwoneczki. Ta
                   czwórka była jednością. Po jedzeniu zeszli na ulicę poszukać lepszej kryjówki.
                      Na ulicach roiło się od ludzi, którzy spieszyli we wszystkich kierunkach. Spie-
                   szący znajomi zatrzymywali się na chwilkę, krzycząc w kierunku okien: „Obyśmy
                   się jeszcze zobaczyli”, po czym biegli dalej, aby dowiedzieć się, co z krewnymi,
                   przyjaciółmi. Biegli opowiedzieć, co przeżyli, podzielić się troskami, radą, przy-
                   gotować na jutro, a nawet po to, aby posłuchać wiadomości. A może zdarzył się
                   cud? A może Niemców spotkała taka klęska, że jutro nie będą w stanie pojawić
                   się tutaj z wozami przerażenia? Pomiędzy spieszącymi błąkały się opuszczone
                   kobiety i osamotnieni mężczyźni, którzy wyszli z domów, gdzie wszystko przy-
                   pominało o tych, którzy odeszli. Dawali się unosić tłumowi, rzucać to tu, to tam,
                   aby poczuć się jeszcze bardziej otępiale i nierzeczywiście, uciekając od straty,
                   od której nie ma ucieczki.
                      Gdy Ejbuszycowie dotarli na Marysin, było już ciemno. Ziemia pachniała
                   wilgocią i więdnącą trawą. Rachela zostawiła rodzinę przed sadem „świętego
                   Kamaszniczka”, a sama weszła przez furtkę. Przeszła dobrze znaną ścieżką,
                   która prowadziła do domu jej ucznia. Trawa w sadzie, przesłonięta drzewami, była
                   czarna. Rachela spodziewała się, że jakiś malarz z pędzlem w dłoni wyskoczy zza
                   drzewa. Sad był pusty. Liście opadały cicho i bezszelestnie, po czym połykała
                   je czarna trawa. W kuchni Kamaszniczka duchota uderzyła Rachelę w twarz.
                   Pomieszczenie było pełne ludzi. Rachela ledwo zdołała się wcisnąć pomiędzy
                   nich. Od razu zauważyła sterczącą czuprynę Kamaszniczka. Jego jasne, ciepłe
                   oczy patrzyły na ludzi, którzy go otaczali, i nie widziały ich. Rozmawiał z kimś, czy   225
   222   223   224   225   226   227   228   229   230   231   232