Page 230 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 230

Weszliśmy do kryjówki, która ma niewiele ponad stopę szerokości i można
                 w niej tylko stać wyprostowanym. Powietrze i odrobina światła dochodzą przez
                 otwór w murze, który wychodzi na zewnątrz.
                   Obie rodziny były już w środku, a wśród nich czworo dzieci od sześciu do ośmiu
                 lat, a żadne ani pisnęło. Pudlmacher wszedł ostatni, zasunął drzwiczki z dykty
                 i zamknął je od wewnątrz. Wkrótce było trudno oddychać. Odgłosy tumultu na
                 podwórku dobiegały do nas bardzo wyraźnie przez dziurę w murze. Dzięki temu
                 wiedzieliśmy, kiedy wyjść. Pudlmacher pogłaskał mamę i mówił: – Proszę mi
                 nie dziękować…
                   Gdy wróciliśmy na podwórko, dowiedzieliśmy się o rzezi. I z wielkiego szczę-
                 ścia, że jesteśmy cali, Abramek zaczął wyprawiać swoje sztuczki. Wylizaliśmy
                 wszystko z szafek i cieszyliśmy się życiem.
                   Gdy w czasie jedzenia zajrzałem do talerza, wydało mi się, że widzę pływające
                 w nim oczy Racheli. Patrzyły na mnie tak serdecznie, że aż zrobiło mi się gorąco
                 na całym ciele. Jak długo o niej nie myślałem, nie poświęciłem jej ani jednej myśli!
                 Opadł mnie strach, że już więcej jej nie ujrzę. Byłem pewien, że ją zabrano, aby
                 mnie ukarać. Zszedłem na ulicę i zacząłem biegać po towarzyszach rzekomo po
                 to, aby się dowiedzieć, czy wszystko u nich w porządku, a tak naprawdę – aby
                 zapytać, czy wiedzą coś o Ejbuszycach. Nikt nic nie wiedział, co dzieje się po
                 drugiej stronie mostu.
                   Wczoraj wieczorem stanąłem na stopniu i zaglądałem na drugą stronę.
                 Wszystko we mnie płakało. Jaki sens będzie miało ocalenie, jeśli nie będzie
                 Racheli? Jej twarz ukazała się w mojej pamięci. Widziałem jej postać w błękit-
                 nym kostiumie. Widziałem jej oczy nieokreślonego koloru, brązowe z mozaiką
                 rozmaitych barw. Gdy jest zła albo mówi o czymś z przejęciem, robią się bardzo
                 ciemne. Ale zazwyczaj są jasne, rozmarzone i przesłonięte delikatną mgiełką,
                 w której migocze mały płomyk.
                   I tak stojąc, wspominając jej oczy i kręcone brązowe włosy, smak jej pocałun-
                 ków – nagle ją ujrzałem. Zmierzchało się już i kościół rzucał wielki cień pomiędzy
                 nami. Zeskakiwałem i wskakiwałem na stopień, na którym stałem, machałem
                 rękami i krzyczałem do niej. W końcu zauważyłem, że strażnik patrzy w jej kie-
                 runku, więc uciekłem, aby mnie nie zobaczyła i aby też odeszła. Wszedłem do
                 domu i rzuciłem się na łóżko. Byłem uratowany.
                   Dzisiaj rano obudziła mnie mama: – Rollkommando! Ubieraj się, szybko!
                   Wciągnąłem na siebie spodnie i podszedłem do okna. Niemcy byli już na
                 podwórku. Policja biegła w kierunku wejścia. W korytarzu było zamieszanie.
                 Ludzie – na wpół ubrani, ocalałe dzieci – jeszcze nie schowane. Policjanci już
                 byli na górze i zaczęli poganiać zaspane stado. Po minucie byliśmy na podwórku.
                 Raus! Raus! Niemcy poganiali, machając rewolwerami.
                   Chcieliśmy przebiec tyłami do Pudlmacherów i już byliśmy kilka kroków od
                 podwórka straży pożarnej, gdy pojawili się żydowscy policjanci. Biegli za kobietą,
          228    która również uciekała w kierunku podwórka straży. Strzał. Huk we mnie, wewnątrz.
   225   226   227   228   229   230   231   232   233   234   235