Page 231 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 231

Wydawało mi się, że kula mnie trafiła. W tym samym momencie ujrzałem, jak
                   kobieta przewraca się pod drzewem wiśni. Policjanci już nas mieli: – Chcecie,
                   abyśmy i do was strzelali?
                      Abramek zaczął wymachiwać pięściami i ja zrobiłem to samo. – Mordercy! –
                   krzyczałem. Wyswobodziliśmy się z ich łap, ale oni trzymali mamę. Zaczęliśmy ją
                   wyrywać z ich rąk (byliśmy za murem, więc Niemcy nas nie widzieli). Zacząłem
                   przemawiać do ich sumienia: – Nasza krew będzie na waszych rękach! – i takie
                   tam słowa. My ciągnęliśmy mamę w naszą stronę, a oni wciągali ją z powrotem na
                   podwórko. Z innego podwórka nadeszło kilku strażaków. Złapali mnie i Abramka,
                   i już po chwili staliśmy w rzędzie mężczyzn. Mama znalazła się w rzędzie kobiet
                   i dzieci.
                      – Wśród mężczyzn masz więcej szans – powiedzieli strażacy do Abramka.
                      A on rwał się do mamy. Niemcy popatrzyli w naszą stronę, a strażacy pozwolili
                   mu przebiec do niej. Niedaleko mamy i Abramka – ostatnich w szeregu – leżała
                   zastrzelona kobieta. Sączył się z niej czarny strumień krwi. Jej twarz i włosy były
                   jednego koloru. Obie ręce wyciągała w kierunku drugiego podwórka. Znałem ją
                   z widzenia – to była Rejzl, służąca Cukermanów. Nie patrzyłem na nią tak długo,
                   jak długo trwa robienie tego opisu. Nawet nie widziałem już mamy i Abramka.
                   Byłem sam ze swoim życiem. Stałem prosto, wypinając pierś i podnosząc głowę,
                   aby zrobić dobre wrażenie. Na sekundę zatrzymałem wzrok na oknie naszego
                   domu i wówczas poczułem zapach, który przypominał Rokitnicę, nasze miesz-
                   kanie na letnisku. Ujrzałem zielone pole. Tak, zielone. Przed moimi oczyma
                   znalazł się zielony niemiecki mundur. Niemiec żuł miętowego cukierka, który
                   tak pachniał Rokitnicą.
                      – Raus! – cukierek podskoczył pomiędzy jego zębami. Kolba karabinu deli-
                   katnie wykroiła mnie z szeregu. Poszedłem przez podwórko i poczułem, jak po
                   całym moim ciele rozlewa się zimny pot.
                      Na zewnątrz ujrzałem samochody. Z jednego z nich krzyczał Abramek: –
                   Dawaj nogę! Dawaj nogę!
                      Policjant ciągnął mnie do tego samego pojazdu. Byliśmy ostatni. Wóz po
                   załadowaniu ludźmi ruszył z miejsca. Mama była zbyt zmęczona, aby stać. Usia-
                   dła na podłodze pojazdu. Obaj zmusiliśmy ją do wstania. – Jesteś socjalistką
                   – Abramek prawił jej kazanie. – Jeśli chcesz, abyśmy się uratowali, to musisz
                   skoczyć razem z nami.
                      Jej głowa kiwała się na wszystkie strony. Nie mogłem patrzeć na nią. Co się
                   działo na tym wozie? Jakie było to stanie na górze? Nie mnie to opisać. W tym
                   piekle ujrzałem Abramka – naszego bohatera. Błogosławiłem jego energię i pod-
                   dałem się jego władzy. Robiłem wszystko, co kazał. Gdy wóz zakręcił, Abramek
                   skoczył. Ja pomagałem mamie. Jej ciało było jak worek, więc niemal ją wyrzuci-
                   łem. Ze wszystkich stron skakano z ciężarówek. Nadchodzili Niemcy, żydowska
                   policja uganiała się za uciekającymi. I ja już byłem na dole. Ciągnęliśmy ze sobą
                   mamę. Jakiś policjant złapał mnie za kołnierz i już znowu byłem na pace. Leżałem   229
   226   227   228   229   230   231   232   233   234   235   236