Page 226 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 226

skrobać, oblizała wciąż słodkie usta i poczuła się lepiej. Zelżało również napięcie
                 na twarzach pozostałych. Zrobiło się chłodniej i lżej. W tej ostatniej minucie coś
                 pękło. Nie unikali już swoich spojrzeń.
                   Z sąsiedniego podwórka dobiegło echo kilku strzałów. Gdzieś w pobliżu
                 zaczął krzyczeć jakiś policjant. Kolejna salwa. Oficerki biegnące po schodach.
                 Dokładnie było słychać ich stukot. Potem kroki. Tak wiele kroków. Coś trzasnęło.
                 Skrzyp kół… Ryk lamparta… Miauczenie kota… Ujadanie psa. Cisza. Cisza. Jak
                 długo trwała? Moment? Wieczność? Nie chcieli spoglądać na zegar. Nie teraz.
                 Jeszcze nie. Zaraz popatrzą. Teraz byli tylko słuchem… Tylko nim odmierzali
                 wstrzymany oddech czasu.
                   Dom wymarł. Znikąd nie było słychać kroków ani szurania. Mojsze był pierw-
                 szy, który pozwolił sobie podnieść głowę i rzucić okiem na zegar. – Dwunasta!
                 – wykrzyknął.
                   Co za szczęśliwa godzina! Była muzyką, uzdrowieniem. Godziną, w której
                 Niemcy jedli obiad.
                   Teraz wszyscy stali się ruchliwi, zabrali się za porządkowanie mieszkania,
                 ustawianie ławek, a potem – za gotowanie. Mojsze rozpalił ogień, a Szlamek
                 połamał lofiks i brykiety. Rachela umyła garnek, a Blumcia otworzyła drzwiczki
                 kredensu i wyjęła połowę brukwi i dwa ziemniaki. Wyjęła również kawałek chle-
                 ba na talerz. Swój kawałek. Dzisiaj zjedzenie jej porcji chleba nie było czymś
                 strasznym. Mojsze zrobił nowego papierosa, aby zapalić po jedzeniu, dzięki
                 czemu nieco stłumi uczucie głodu. Pozwolił wszystkim zaciągnąć się odrobinę.
                   Garnek na piecu bardzo hałasował. Bulgotał i pienił się żywo i radośnie. Stali
                 dookoła kuchni i spoglądali, jak Blumcia podnosi pokrywkę i wsypuje sól do
                 spienionej wody. Ślina napłynęła im do ust.
                   W korytarzu zaczął się ruch. Otwarto drzwi i rozpromieniona pani Atłas stanęła
                 przed nimi: – Przetrwaliśmy połowę dnia! – wykrzyknęła.
                   Blumcia podała do stołu. Para unosiła się z talerzy i wiła ponad głowami; na
                 środku każdego talerza leżały połówka kartofla i kilka kawałków brukwi, niczym
                 wysepki na oceanie. Blumcia pokroiła swój kawałek chleba na cztery części.
                 Święta liczba – cztery.
                   Po jedzeniu Mojsze wziął wiadra – przyniesie nie jedno, lecz dwa. Cokolwiek
                 by się stało, woda w domu powinna być. Blumcia chciała iść z nim. Pompa na
                 podwórku nie pracowała. Trzeba było iść z wodą przez dwa inne podwórka.
                 Szlamek też stawił się do pomocy. Pójdą razem.
                   Ale Mojsze kategorycznie pokręcił głową: – Nikt ze mną nie pójdzie.
                   Kochali go takiego wydającego polecenia, pewnego siebie. Więc posłuchali
                 i pozwolili mu samemu iść po wodę. Ale gdy tylko usłyszeli jego kroki na zewnątrz,
                 na schodach, zegar znowu wziął ich w swoje władanie. Minuty biegły. Na odległym
                 podwórku, gdzie znajdowała się pompa, było chyba wielu ludzi w kolejce. Mojsze
                 nie mógł jeszcze wrócić. Przecież dopiero wyszedł, a czasu było dużo – jeszcze
          224    całe pół godziny do ponownego rozpoczęcia akcji. Blumcia nie odchodziła od
   221   222   223   224   225   226   227   228   229   230   231