Page 225 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 225

aby połączyć tamten liliowy wieczór z kolorowymi ubrankami na ciężarówce.
                   Widziała przed sobą kobiety, matki, w szalonym tańcu sunące za ciężarówkami.
                   Widziała inne matki, które spacerowały po podwórku, jakby to, co się działo,
                   było nierealnym snem. I widziała matki zwycięskie, które nie pozwoliły wyrwać
                   sobie dzieci z ramion, lecz weszły na rolwagi wraz z nimi. Nie, nie wszystkie tak
                   zrobiły, a znaczyło to, że krew z krwi, kość z kości – to kłamstwo. A jeśli tak, to
                   w jaki sposób znaleźć siłę, aby przeżyć to, co przed nimi?
                      Blumcia obiema rękami pocierała twarz, ścierając cały makijaż, który pani
                   Atłas tak troskliwie nałożyła: – Nie, dzieci – pokręciła głową. – Jakby co…
                      – Jakby co, to pstro – zdenerwowany Szlamek przedrzeźniał ją. On i Blumcia
                   w ostatnich dniach nie mogli spokojnie rozmawiać ze sobą. – Nad czym tak wiele
                   rozmyślać? Postanowiliśmy przecież, że nie schodzimy na dół. A jeśli nas tutaj
                   znajdą, to raczej niczego nie będziemy musieli postanawiać.
                      Mojsze popatrzył na zegar, a oni podążyli za jego spojrzeniem. Było wpół do
                   dziesiątej. Z zewnątrz dobiegały stłumione krzyki i stukot kół na bruku. Przeminęło
                   kolejne pół godziny w milczeniu. Rachela miała ochotę wyciągnąć się na posłaniu,
                   ale obawiała się, że gdy tylko zamknie oczy i pozwoli smutkowi zniknąć, Niemiec
                   wejdzie na podwórko. Nie tak miała pokonać strach. Potrzebowała myśli, jakiejś
                   refleksji, która mogłaby ją wzmocnić. Więc rozdzwoniła w sobie jego imię, tak
                   jak się rozdzwania dzwon. Przywoływała go. Nie, to on ją przywoływał. Przykro,
                   a zarazem pocieszająco było myśleć o nim teraz. Zastanawiała się, czy on wciąż
                   jest w getcie. W ciągu tych wszystkich dni nie miała o nim żadnej informacji.
                   Każdego wieczoru po akcji podbiegała do drutów i wyglądała na tamtą stronę.
                   Teraz pytała się o niego własnego serca. Serce odpowiadało jedynie tykaniem
                   zegara.
                      Z drugiej strony drzwi dobiegł głos pani Atłas: – Sąsiadko, są naprzeciwko!
                      W korytarzu szeptali sąsiedzi, przygotowując się na akcję. Jękliwy głos pani
                   Atłas to oddalał się, to przybliżał. Blumcia usiadła pomiędzy Rachelą a Szlamkiem
                   i chwyciła oboje za ręce jakby byli małymi dziećmi. Na zewnątrz, w korytarzu,
                   szeptanie robiło się coraz cichsze. Mojsze wstał i zastygł bez ruchu na środku
                   pokoju z oczami zawieszonymi na zegarze. Rachela chciała się uwolnić z uścisku
                   matki. Był nie do zniesienia. Powodował, że czuła się zależna, sparaliżowana.
                   Bardzo chciała móc się rozpłakać. Płacz wydawał się wielkim szczęściem.
                   Gdzieś galopowały konie… bardzo blisko, bardzo szybko… Potem pojawił się
                   galop samotnego konia… stłumiony, jakby podkowy były owinięte szmatami czy
                   też jakby koń biegł po piaszczystej pustyni, wybijając rytm samotnego zegara,
                   który wisiał na ścianie strachu.
                      Nie mogła już wytrzymać: wyrwała rękę z dłoni Blumci i podbiegła do kreden-
                   su. Wyjęła słoiczek, w którym czerwieniła się resztka marmolady. Dała polizać
                   Blumci i Szlamkowi, a także wzięła sobie. Oblizała łyżeczkę i wyskrobała słoik.
                   Łyżeczka, dotykając szkła, wydawała niesamowite dźwięki, które napawały prze-
                   rażeniem i wywoływały wrażenie mrówek chodzących po ciele. Więc przestała   223
   220   221   222   223   224   225   226   227   228   229   230