Page 221 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 221

Winterowi swoje życie – od dni, których nie pamiętała, po noce z Herszem
                   i Friedem, z nim samym, z Walentinem i Schattenem, dni, które ciągnęły się
                   przez ból samotności, utraconego macierzyństwa, które jaśniały twarzami ciotki
                   Rywki i białymi, szpitalnymi koszulami chorych kuzynek, które frunęły do niej
                   ze szpitalnego okna, a mimo to nie doleciały do niej. Dała mu chwile w otchłani
                   na ciężarówce i chłód zatrzaśniętych drzwi. Dała mu również dni, które były jak
                   czerwono-biały zapach kwiecia i owoców wiśni, krwi i mleka. Uwolniła się od tego
                   wszystkiego dla niego – aby wpuścić wielki spokój. Taka była siła Wintera, to on
                   dokonał z nią takiego czaru, przypieczętowując to wszystko na nieprzemijalnym
                   płótnie.
                      Była późna noc, gdy pędzel wypadł mu z dłoni. Płótno, pokryte liniami i ko-
                   lorami, jaśniało w ciemności jak masa gołych ciał, z których ściągnięto skórę.
                   Winter oparł się o futrynę okna, popatrzył na płótno, potrząsnął głową i przygryzł
                   usta. Jego szpiczaste, krzywe zęby zajaśniały w triumfującym uśmiechu: – Teraz
                   już cię nie potrzebuję! – powiedział. – Stąd mogę iść dalej sam. – Podszedł do
                   niej i popatrzył na nią pożądliwie. Ton zemsty zabarwił jego głos: – Pamiętasz,
                   jak kiedyś pracowałem i za nic w świecie nie mogłem cię uchwycić? Teraz jesteś
                   moja! – przeczesał skamieniałą czuprynę na karku i chwycił się za puls. Dowlókł
                   się do łóżka i opadł na nie. Wstała, a on wyszeptał w panice: – Dokąd idziesz?
                      – Zamknąć okno i zgasić światło.
                      – Nie, nie trzeba. Chodź do mnie – wyciągnął ręce, a ona ponownie ujrzała
                   jego dziesięć rozpostartych palców, dziesięć rozpostartych tęsknot skierowanych
                   ku niej. Czuła, jak te palce tracą swoją moc nad nią, i żałowała tego. – Estero –
                   mamrotał – nie odejdziesz, musisz być ze mną. Jestem wielkim artystą… Nikt
                   nie wie tego tak dobrze jak ty. Rozumiesz, dzisiaj się zaręczyliśmy… Drogi nasze
                   połączył jakiś wyższy umysł i… mamy tyle do zrobienia. Rozumiesz mnie? Chodź
                   tu, chcę poczuć twoją bliskość… twoją skórę. Prawda, że zostaniesz?
                      – Oczywiście, że zostanę – odpowiedziała mu spokojnie.
                      Odetchnął z ulgą. Widziała go zagubionego na wielkim łóżku. Jego szpetota
                   nie raziła.
                      – Jutro też zostaniesz – mamrotał dalej. – Mam moje poświadczenie zwolnie-
                   nia, a ty… masz swoją urodę. Jeśli je połączymy… Prawda, że jutro też zostaniesz?
                      – Oczywiście.
                      – To śpijmy. Cały płonę… Mam dreszcze. Chodź, przykryj mnie… bądź dla
                   mnie dobra. – Rozebrała się przy jego łóżku. Pochwycił jej dłoń. – Nie odejdziesz?
                      – Dokąd?
                      Wyciągnęła się wzdłuż jego gorącego ciała. Jego skóra parzyła jej skórę, a na-
                   pływające przez otwarte okno tchnienie nocy chłodziło jej twarz. Skrzydła okna
                   kołysały się lekko na zawiasach. W dole getto rzucało się w nocnym koszmarze.
                   Ale ona, Estera, była ponad koszmarem – była w krainie spokoju. Było jej szkoda
                   spędzać godziny na spaniu. Ale Winter, przytulony do niej jak dziecko, ukołysał
                   ją w końcu rytmem swojego chrapania.                                 219
   216   217   218   219   220   221   222   223   224   225   226