Page 220 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 220

jeszcze wilgotnych i białych od mleka, zaigrał dziecięcy uśmiech: – Spokój do
                 jutra rana! Długa noc! – Pusta, biała szklanka żywo poruszała się w jej ręku.
                 Przedwieczorne niebo odbijało się w mlecznym szkle i migotało w zębach Estery
                 pomiędzy uśmiechniętymi czerwono-mlecznymi wargami.
                   W tym momencie Winter zeskoczył z sofy. – Siedź tak! Nie ruszaj się! – zawołał,
                 a jego głos zmroził ją. Nie ruszała się. Podszedł do okna i stamtąd popatrzył na
                 nią. – Niesamowicie! Wspaniale! – zachwycał się. Wzburzona, długa czupryna
                 sterczała na jego głowie niczym czarna aureola. Już szukał wolnego blejtramu,
                 szybko wybierał płótno. Nogi się pod nim ugięły i usiadł na podłodze. Oparł się
                 na jednym z płócien, chciał wstać i nie mógł. – Nie ruszaj się, nie ruszaj się… –
                 mamrotał i łapał się za serce. Napadł go świszczący kaszel. Wyciągnął z kieszeni
                 wielką, poplamioną chustkę i wytarł nią usta. Chwilę na nią patrzył, a potem
                 rzucił na krzesełko.
                   Postawił blejtram na sztaludze i przyciągnął do siebie stolik z farbami. Już
                 stał, czarny, skurczony – przed białym płótnem. Światło mijającego dnia prze-
                 błyskiwało przez końcówki jego rozczochranych włosów. Jego ręka o długich
                 palcach, rozpostartych jak pięć nieskończonych tęsknot, wyciągała się ponad
                 naciągniętym płótnem. Potem dziesięć palców sunęło ponad Esterą. Gładził ją,
                 wyglądając przy tym jak czarodziej, który wymawia zaklęcie.
                   Poczuła, jak tym zaklęciem bierze ją w swoje władanie, jak przywiązuje ją do
                 swoich oczu, a poprzez nie – do płótna, które pachniało mlekiem, było białym
                 prześcieradłem. Wkrótce ona rozciągnie na tym prześcieradle swoje zmęczone
                 ciało – jagnię o rudych, kręconych włosach. Zaśnie snem, z którego nikt jej nie
                 obudzi – białym, wiecznym snem, który nie boli. Ruda fala na jej głowie nie będzie
                 już płonąć, jaśnieć, lśnić. Jak zachodzące słońce rozpłynie się w białej pustce.
                   Paleta pełna świeżych barw drżała w ręku Wintera jak wachlarz, który nie
                 chciał się otworzyć. Mieszał kolory szybko i niezdarnie. W końcu rzucił paletę na
                 stolik i złapał brudną chustkę z krzesełka. Rozwinął ją pod światło, przed oczyma
                 Estery. – Czasami wychodzą wspaniale wzory – powiedział i rzucił chustkę pod
                 jej nogi. – O tak – sapał – to doda równowagi całej kompozycji… Powiąże się
                 z czerwienią włosów i wydobędzie bladość twojej skóry. Popatrz, jak wspaniale
                 upadła… sama z siebie. Nie ruszaj się…
                   To było wszystko, co powiedział. Na niebie pojawiły się pierwsze ciemne pasy
                 nocy. Wydawało się, że Winter wciąga je pociągnięciami pędzla na biel płótna.
                   Na ustach Estery wciąż jeszcze błąkał się mleczno-karminowy uśmiech. – Jej
                 oczy były zwrócone ku niebu, ku długiej nocy. Winter nie był już mały jak robak.
                 Rósł wraz z nocą. Z minuty na minutę. Zdobywał ją coraz większy, coraz czarniej-
                 szy, coraz potężniejszy. A ona pozwalała, poddając się jego dłoni – dłoni Boga.
                 Święta trójca – Bóg, noc i Winter. Należała do nich. Oni byli wiecznością – aż
                 do jutrzejszego poranka.
                   W godzinach wieczornych już nie zamienili słowa. Estera nawet tego nie
          218    zauważyła. Pomiędzy nim a nią wibrował dialog bez słów. W tej chwili oddała
   215   216   217   218   219   220   221   222   223   224   225