Page 219 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 219

rybny. Osiemnastu powieszonych chwiało się lekko na szubienicy. Esterze było
                    tak dobrze pomiędzy silnymi ramionami, że spoglądała na rozbujane cienie ponad
                    piaskiem, niczego nie czując. Zbliżyli się do bramy domu Wintera. Podziękowała im.
                      – To wszystko, co dostaniemy? – zapytał pierwszy.
                      Z przyjemnością ucałowała ich w szorstkie policzki.
                      Gdy weszła do pokoju Wintera, wydało się jej, że nikogo w nim nie ma. Widziała
                    tylko ściany z obrazami, figury, fantastyczne i prawdziwe budowle. Widziała też
                    realny obraz przez szeroko otwarte okno: dalekie miasto z dachami i kominami
                    naszkicowanymi na tle wielkiego, popołudniowego nieba. Głęboko odetchnęła.
                    W końcu tu dotarła.
                      Ktoś przysunął się do niej. Para kościstych, gorących rąk otuliła jej dłoń. –
                    Przybyłaś, aby mnie uratować – dosłyszała szept. Znowu wszystko było stracone.
                      Winter wydawał się jeszcze mniejszy i bardziej skurczony niż kiedyś, jakby
                    pomniejszył go czas, przez jaki się nie widzieli. Garb wyrastał spod wielkiej głowy.
                    Twarz była gliniasto brązowa, ciemna, pomarszczona. Tylko czoło było białe i taki
                    też był ostry, szpiczasty nos. Rozbiegane oczy kłuły strachem i prośbą.
                      Estera uśmiechnęła się do niego martwym uśmiechem, a on zaczął tańczyć
                    wokół niej jak karzełek. Zdjął z niej płaszcz i kilka bluzek. Tańcząc, cały czas
                    kurczył się i prostował. Nogi się pod nim załamywały. Gdy tylko stanęła rozebrana
                    ze zbędnego odzienia, opadł na sofkę.
                      – Życie jest miłosierne, Estero – westchnął – chodź, usiądź obok mnie. Daj mi
                    rękę. O, tak… – wziął jej dłoń i przyłożył do swojego gorącego czoła. – Pogłaszcz
                    mnie… – wymamrotał. – Pewnie ze 40 stopni gorączki. Co? To ze strachu… Od
                    czekania na ciebie, od… Stałem przy palecie z „poświadczeniem zwolnienia”
                    w ręku. Gutman i Lewin przyszli ze swoją hałastrą, abym ich ochronił. Doktor
                    Lewin… chciał się tu ukryć… Zdjął lekarską czapkę, aby nie musiał brać udziału
                    w akcji. Jak mogłem? Jaką ochroną mogę być dla nich? „Poświadczenie” jest
                    tylko moje… To moje życie, rozumiesz mnie? – kiwnęła głową. Nigdy nie uwierzy-
                    łaby, że Winter może być taki brzydki brzydotą gadatliwego stworzenia. – Z tobą
                    się nie boję – nie zamykał ust. – Ty… ty… Podaj mi odrobinę mleka. Płonę od
                    wewnątrz. – Wyprężonym palcem pokazał garnek mleka i popatrzył w ślad za
                    nią skośnymi oczyma. – Jaki ty masz chód, Estero! Zdejmij trepy. Zdejmij je. Nie,
                    jednak lepiej zostań w nich. Może są odważnikami, które cię tutaj trzymają. Bosa
                    odfrunęłabyś stąd… – Podała mu szklankę mleka. – Weź i sobie, weź – zachęcał
                    ją. – Wszystko, co posiadam, należy do ciebie.
                      Ze szklanką mleka w dłoni usiadła obok niego. Patrzyła na czystą biel szkła
                    w ich rękach. Znany, słodko-kwaśny zapach uderzył jej nozdrza. Podniosła
                    szklankę do ust i jej oczy zaszkliły się łzami.
                      – Dawno nie piłaś mleka, co? – zapytał.
                      Pociągała ze szklanki i chlipała. – Myślałam, że już nie potrafię płakać – po-
                    wiedziała. Ale nagle podniosła głowę i ujrzała zegar na ścianie. – Szósta godzi-
                    na! – wykrzyknęła. Łzy, które obmywały jej twarz, zatrzymały się. Na jej ustach,   217
   214   215   216   217   218   219   220   221   222   223   224