Page 218 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 218

Gdy otworzyła oczy, wokół niej panowała trudna do zniesienia cisza. Cisza
                rozrywała uszy, kłuła w oczy. Estera powoli wysunęła się spod łóżka i przysunęła
                do okna. W dole ta cisza poruszała się. Akcja wciąż jeszcze trwała. Na podwórzu
                kręcili się ocaleni.
                   Wyszła z pokoju, przeszła korytarzem z otwartymi drzwiami. W mieszkaniu,
                w którym wisiały pieluszki, zauważyła zgarbionego mężczyznę siedzącego przy
                stole ze słoikiem cukru pomiędzy kolanami. Wyjadał z niego łyżką. Widok po-
                chylonych pleców przywiódł jej na myśl Wintera. Winter czekał na nią w wielkim,
                jasnym pokoju. On ją przyjmie, ochroni, rozpruje swoim garbem nieznośną sa-
                motność. Musiała jakoś dostać się do niego, przejść przez most. Ale nie mogła
                biec. Ciężar ubrań był niezwykły i ciągnął ją ku ziemi. Nogi miała poranione od
                upadku na kamienie. Palce rąk, zdeptane i pomiażdżone, sprawiały ból.
                   Wlokła się tylnym podwórkiem i powoli zdejmowała z siebie przepocony swe-
                ter. Owinęła nim głowę. W ten sposób jej rude włosy nie będą się rzucać w oczy.
                Jutro je zgoli, może każe sobie wyrwać kilka zębów, aby zrobić z siebie maszkarę.
                   Ale jeszcze dzisiaj będzie piękna – dla Wintera. Tęskniła za dotykiem jego
                długich, bladych palców, za jego brzydką twarzą o ostrych szparach oczu, za jego
                wielkim, białym czołem, które płonęło niczym kawałek węgla, za jego wzniosłymi
                słowami. Musiała przejść przez most, aby się do niego dostać. Był jej przezna-
                czeniem. Był jej życiem. Nie bała się podążać ku życiu.
                   Most był pusty. Nikt nie przechodził na drugą stronę. Z głębi ulicy nadchodzili
                dwaj zonderowcy. Ich kroki odbijały się podwójnym echem. Estera zaciągnęła
                pasek wokół talii, zdjęła sweter z głowy i poprawiła włosy. Wybiegła z bramy,
                w której się kryła, i ruszyła im naprzeciw: – Czy możecie przeprowadzić mnie
                przez most, panowie… panowie…?
                   Policjanci zatrzymali się. Uderzył ich ogień jej włosów i zielone światło oczu.
                Byli poważni, zmęczeni. Jeden z nich zdjął policyjną czapkę i otarł pot z jej kra-
                wędzi. Przyglądał się dziewczynie. Patrzenie na nią działało odświeżająco. Po raz
                pierwszy dzisiejszego dnia słyszał taki jasny, spokojny głos i widział taką pogodną
                twarz. – Weźmy ją pod ręce – zwrócił się do swojego towarzysza. Chwycili ją
                i polecili, aby udawała omdlałą, jakby prowadzili ją na komisariat.
                   Skurczyła się ciężko. Jej trepy ledwo dotykały stopni mostu. To było wspaniałe
                uczucie, tak móc się wesprzeć na męskich ramionach. Gdy przeprowadzili ją na
                drugą stronę, nie wypuścili jej.
                   – A dokąd to panienka idzie tak odważnie, sama jedna na ulicy? – zapytał
                jeden z nich.
                   – Do mojego narzeczonego – odpowiedziała.
                   – Musi być bardzo przystojny, skoro ryzykuje pani życiem, aby go zobaczyć.
                   – O tak, jest bardzo przystojny.
                   Dobrze było pożartować po dniu pracy przy załadunku aresztowanych. Ta
                świeża, rudowłosa dziewczyna pozwalała im co nieco zapomnieć. Nie mogli jej
          216   puścić, rezygnując z przyjemności, jaką sprawiało im trzymanie jej. Minęli plac
   213   214   215   216   217   218   219   220   221   222   223