Page 216 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 216

*


                   Estera biegła przez puste, obce podwórko i wydawało się jej, że każdy
                 strzał, który słyszała z tyłu, zaraz w nią trafi. Dźwięk jej trepów na kamieniach
                 również przypominał salwy. Znalazła się na drugim podwórku, potem na trze-
                 cim. Wszystko było puste i wymarłe. W końcu nie mogła już biec. Zapukała do
                 pierwszych drzwi, do których doniosły ją nogi, pukała szybko, gorączkowo. Drzwi
                 się nie otworzyły. Zaczęła pukać w kolejne, jedne po drugich. Gdzieś pojawiła
                 się szpara i jakaś męska twarz, cała wymalowana szminką i różem, spojrzała
                 w jej kierunku z wściekłością.
                   – Niech mnie pan wpuści – prosiła – uciekłam z transportu.
                   Drzwi zatrzasnęły się. Ona, Estera, musiała jak najszybciej opuścić te okolice.
                 Akcja jeszcze się tu nie odbyła.
                   Pot płynął po niej strugami. Wszystkie rzeczy, które założyła na siebie na
                 czas selekcji, przykleiły się do jej ciała. Zrobiła to, co zrobili sąsiedzi z podwór-
                 ka – ubrała się w jak najwięcej rzeczy, aby wyglądać grubiej, lepiej. Poza tym
                 wydawało się to posunięciem praktycznym, gdyby kiedyś potrzebowała jakiegoś
                 odzienia. Ale Estera nie musiała ubierać się podwójnie. Znowu dobrze wyglądała.
                 Po każdym nieszczęściu tak się z nią działo. Odżyła. Straciła ciotkę Rywkę i ku-
                 zynki, uciekła z punktu zbornego – i rozkwitła. Poza tym była przeklęta urodą,
                 która kusiła brutalnych mężczyzn. Stanęli przed nią niczym dwa zielone wilki:
                 – Die ist ja zu reizend!  – rzekł jeden, po czym posłali ją do wozu. O, jakie miała
                                   8
                 ciało, głowę, dłonie i stopy, biodra i piersi! I jeszcze sama się dla nich wystroiła.
                 Sąsiedzi malowali twarze, to i ona się pomalowała. I uczesała się również tak,
                 aby się podobać. I ściągnęła ubranie paskiem w talii, aby uwypuklić kształt
                 swojej figury. I parę jedwabnych pończoch kupionych, gdy była wydzielaczką
                 w kuchni, również założyła.
                   Właściwie mogła teraz pobiec do swojego domu, do swojej facjatki. Tam już
                 było po wszystkim – przynajmniej na dzisiaj. Ale myśl o byciu samej na górze
                 była nie do zniesienia. Wcześniej musiała ujrzeć ludzkie oblicze. Zamienić z kimś
                 bodaj słowo. Gdy tylko przestali za nią strzelać, dopadło ją pragnienie, aby bodaj
                 na chwilę stanąć twarzą w twarz z kimkolwiek… Nie czuć dziwnej, wszechogar-
                 niającej samotności… Oddzielenia od wszystkiego i wszystkich. Gdzieś tutaj,
                 na tym podwórku, powinni mieszkać towarzysze, znajomi, dziewczyny z resortu.
                 Ale wszystkie podwórka wyglądały tak samo. Nie miała pojęcia, gdzie jest. I tak
                 szła od jednych okrutnie zamkniętych drzwi do drugich. Drzwi odpychały ją od
                 siebie, jakby była porzuconą piłką. – Samotna śmierć! – krzyczały do niej swoim
                 milczeniem. – Z powrotem do wozu! – prześladowały ją. Ale na załadowanym po


          214    8     Ona jest przeurocza (niem).
   211   212   213   214   215   216   217   218   219   220   221