Page 217 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 217

brzegi wozie nie było ludzi. Tam w ciągu paru chwil, które spędziła w plątaninie
                   ciał, czuła przecież, że jest odcięta od współpodróżujących czymś większym niż
                   zamknięte drzwi. Dopiero tam, na górze, było się niepojęcie osamotnionym. Nie
                   chciała umierać sama jedna… Bez świadka, bez śladu.
                      Nagle usłyszała: – Alle Juden raus!
                      Z przeciwka szła grupa żydowskich policjantów. Z bramy na podwórze, na
                   którym się znajdowała, wyszły dwa zielone mundury z karabinami skierowanymi
                   na nią. Weszła do klatki schodowej. Tłum ludzi schodził w dół – tłum klaunów.
                   Pomalowanych pajaców. Trzymali się za ręce, przyciskali dzieci do piersi. Nad
                   nimi w górze kołysały się kolorowe czapki żydowskich policjantów, którzy poga-
                   niali i popychali opieszałych.
                      Zatrzymała się i pozwoliła otoczyć nadchodzącej masie. Policjant machał
                   pałką: – Ty, ruda, rusz się!
                      Zrobiła krok do tyłu i osunęła się na czworaki. Znalazłszy się pomiędzy nad-
                   ciągającymi, dotknęła ręką schodów. Wspinała się do góry pomiędzy grubymi
                   i chudymi nogami, które szły w dół. Nic w świecie tak nie bolało, jak palce dep-
                   tane przez te nogi, odciskające na nich swój ślad. A jednak była coraz wyżej.
                   Jej ręce znalazły się w pobliżu oficerek. Przycisnęła się do ściany, pozwalając
                   im przejść obok. A dalej nie było już schodów. Na czworakach przesunęła się
                   na bok i znalazła się w długim, ciemnym korytarzu, który był przecięty pasami
                   światła docierającego zza otwartych drzwi.
                      Tak, teraz wszystkie drzwi stały przed nią otworem. Wstała i przeszła obok
                   nich. Każde otwarte drzwi – rama obrazu, na którym znajdował się opuszczony
                   dom, jeszcze pełen oddechów tych, którzy dopiero co wyszli. Skusiły ją ostatnie
                   otwarte drzwi.
                      Cierpki, kwaśny zapach uderzył ją w nozdrza. Zapach przypomniał o czymś
                   przyjemnym, bardzo dalekim, a przecież bardzo bliskim. Szafa była otwarta. Na
                   niezaścielonym łóżku leżała otwarta walizka, której pokrywa miała wycięte małe
                   dziurki niczym puste oczodoły. Kryjówka dla niemowlęcia. Krzesełka w pokoju
                   były zarzucone ubraniami kobiecymi, dziecięcymi, męskimi. Od ściany do ściany
                   ciągnął się sznurek, na którym lekko kołysały się podarte pieluszki – poszarpane
                   białe chorągiewki pokoju. Jej noga uderzyła o przewrócony nocnik. Wzdrygnęła
                   się i wybiegła.
                      Weszła do innego mieszkania. Wpełzła pod łóżko, aby się ukryć. Z podwór-
                   ka dobiegały urywane krzyki, rozkazy. Oblizała palce, które były tak sztywne,
                   granatowe i zdeptane, że już ich nie czuła. Gdy tak je lizała, poczuła zapach
                   z poprzedniego pokoju. – Kiedyś było sobie maleństwo, dziewczynka, która łaziła
                   na czworakach. Mama siedziała przy maszynie do szycia, a jej nogi poruszały
                   się w górę i w dół na rozkołysanym pedale, tuż nad podłogą. W górze kręciło się
                   kółeczko, szybko, szybko, a ostra igła stukała, wyszywając kwaśny zapach. Pod
                   kołyską Esterki śpi śnieżnobiała kózka... – śpiewał ten zapach. Przepędzone
                   białe kózki wisiały na sznurku, który nie miał początku ani końca.   215
   212   213   214   215   216   217   218   219   220   221   222