Page 214 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 214

– Zabrali mamę! – wysapał Szolem, gdy tylko wszedł do mieszkania Josiego.
                   Josi popatrzył na niego: – Kartka nie pomogła? – Pstryknął palcami. – Tak, już
                 biegnę. – Szolem rozejrzał się po pokoju. Żona Josiego i dziecko wraz z uwolnio-
                 nymi rodzinami tych, którzy pracowali na Bałuckim Rynku, była „skoszarowana”
                 w odrębnym budynku. – Nie możesz tu zostać. Niedługo akcja przeniesie się
                 tutaj – krzyknął Josi od drzwi, roztargniony i zły. Dodał: – Wiesz, że wzięli Motla?
                 Dopiero co widziałem się z Isroelem. Powiedział mi. Wszystkich troje wzięli.
                   Szolem wiedział, że Motl pójdzie. Motl, komunista i rewolucjonista, dał się
                 zaprowadzić do wozu tak samo jak on, bundowiec i rewolucjonista. Ale Motl nie
                 zeskoczy z pojazdu. Dzieci Iciego Meira, zwłaszcza one, nie były tchórzami, miały
                 obowiązki. Motl nie zostawi żony i dziecka. Motl był nawet odważniejszy niż on,
                 Szolem, który w gruncie rzeczy głupio się zachował, zostawiając matkę, nawet
                 jeśli tylko na chwilę. I poczuł Motla w sobie, nad sobą – triumfującego. Motl
                 zwyciężył ten ostateczny spór ze swoimi oponentami. Josi czekał zniecierpliwiony
                 w drzwiach, złoszcząc się: – Nie słyszysz, co do ciebie mówię? Nie możesz tutaj
                 zostać. Niedługo rozpocznie się tu akcja.
                   – A niech się rozpocznie.
                   – Zwariowałeś? Z tą twarzą „klepsydry”, taki blady, pójdziesz na pierwszy
                 ogień… Weź chociaż szminkę Awiwy. Pomaluj sobie policzki.
                   Dał się słyszeć daleki strzał. Josi wbiegł z powrotem do pokoju, zaciągnął
                 Szolema do lustra i otworzył pudełko z kosmetykami, które kiedyś ofiarował
                 Awiwie w prezencie. Josi szybko pomalował mu policzki i usta. – Muszę biec
                 ratować mamę – wysapał. – Masz, weź moją legitymację… – wyjął kartę z kie-
                 szeni, położył obok lustra i wybiegł.
                   Szolem zapatrzył się w lustro. Wyglądał jak klaun. Josi nałożył zbyt wiele koloru
                 na jego twarz. I tak od razu rozpoznają. Szybko potarł twarz i rozsmarował kolor
                 po policzkach. Nie, nie wytrzyma jeszcze jednej selekcji. Musi się gdzieś ukryć.
                 Podbiegł do drzwi. Dom był wymarły. Podwórko puste. Z sąsiedniego podwórka
                 słychać było krzyki, strzelaninę.
                   W tym momencie przybiegł Josi. – Nie puszczają mnie. Ulica jest zamknięta.
                 Wejdź, dokąd biegniesz?
                   – Nie wytrzymam jeszcze jednej selekcji. Weź legitymację. Ukryję się w kloze-
                 cie. – Nim Josi zdołał coś odpowiedzieć, Szolem rzucił się w stronę białej budki
                 klozetowej w kącie podwórka.
                   – Alle Juden raus!  – dało się słyszeć okrzyki. Niemcy weszli na podwórze.
                                   6
                 Budka klozetowa, pełna ukrywających się, cicho trzeszczała.
                   Po drugiej stronie rozległy się kroki. Po chwili jakieś ręce zaczęły wyłamywać
                 drzwi, za którymi znajdowali się ukryci. Zawiasy puściły. Ramię jakiegoś policjanta
                 już ciągnęło Szolema za sobą.


          212    6    Wszyscy Żydzi wychodzić! (niem.).
   209   210   211   212   213   214   215   216   217   218   219