Page 194 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 194

Klara chciała wstać. Musiała biec na Bałucki Rynek, dobić się do Mordechaja
                 Chaima, ale jej ręce leżały bezradnie wzdłuż boków, a nogi omdlale wspierały
                 się o podłogę. Opuściła głowę na oparcie sofy. Nigdy się do niego nie dostanie.
                 Niczego nie wskóra. Jedynie dla siebie coś wreszcie zrobiła. Nigdy nie pójdzie
                 na wysiedlenie… Będzie żyć… Może uda się jej ocaleć…
                   Gospodyni wróciła z buteleczką kropli walerianowych, przetarła także twarz
                 Klary chłodnym, wilgotnym ręcznikiem. Służące były zajęte w kuchni. Niebawem
                 przyniesiono szklankę smacznej, dobrze zaparzonej herbaty. Na małym stoliczku
                 postawiono przed Klarą śniadanie: świeżą bułeczkę z masłem, twaróg i jajko
                 w szklance.
                   Zjadła z apetytem. Gospodyni odetchnęła z ulgą i wróciła do swojej pracy.
                 Po śniadaniu Klara podniosła się, przebrała, poprawiła włosy i poszła do panny
                 Diamant.
                   Panna Diamant wybiegła jej naprzeciw: – Droga Klaro, to nieprawda, że oni
                 chcą dzieci?
                   Ziemia zakołysała się pod Klarą: – Oni chcą dzieci.
                   Stara kobieta wyjąkała: – Dzieci muszą zostać…
                   – Panno Diamant – westchnęła Klara – starsi ludzie, powyżej sześćdzie-
                 siątki… też.
                   Panna Diamant porzuciła ją, biegnąc w kierunku schodów. Klara opadła na
                 łóżko staruszki. Przez otwarte okno zaglądało białe, jasne niebo. W oddali ujrzała
                 siwą głowę Rumkowskiego. Wodnistymi, szaroniebieskimi oczyma patrzył na nią
                 przez zamglone okulary: – Kim jesteś? – zapytała mgłę. – Czego jeszcze chcesz?
                 Czego jeszcze szukasz, kiedy wszystko skończone? Dokąd się rwiesz, ty trupie
                 o chorych ambicjach? – I dalej pytała z goryczą: – I co ze mnie zrobiłeś? Byłam
                 prostolinijna, zrównoważona. Wiedziałam, czego chcę i dokąd zmierzam… szuka-
                 łam sprawiedliwości. Przyszedłeś ty i zrobiłeś ze mnie histeryczkę, zbrodniarkę,
                 ty zbrodniarzu… morderco dzieci… ty Niemcu! – Tak, czuła, że ona i ten obcy,
                 siwy starzec stali się jednym. Los zetknął ich i połączył jako męża i żonę. I w tym
                 momencie żal się jej zrobiło tak jego, jak i samej siebie. Niestety, nie było innego
                 wyjścia niż to, które znalazł prezes warszawskiego Judenratu, Czerniaków. A ona
                 wiedziała, że nie wystarczy, jeśli zrobi to sama. I nie miała też siły robić tego
                 samotnie. Bała się. On, Mordechaj Chaim, był tchórzem. Ona była tchórzem. On
                 zburzył wszelkie fundamenty, na jakich opierała się jej odwaga.
                   Poderwała się z łóżka i wybiegła z pokoju. Przez otwarte okno na parterze
                 widziała zebranych nauczycieli, a pomiędzy nimi puchowo białą głowę panny
                 Diamant. Głowę rzadkiego, szlachetnego ptaka. Nienawidziła tej głowy i bała się
                 jej. Pobiegła do domu, do tego, który stał się częścią jej życia – aby być w jego
                 pobliżu. Żyła tylko dzięki niemu. On był jej katem i jej opiekunem.
                   Siedzieli przy kolacji z głowami zwieszonymi nad talerzami. Niewiele zjedli.
                 Milczeli, ale w tym milczeniu nie było napięcia, złości czy wyrzutu. Milczenie
          192    dudniło w uszach samotnością ich obojga. W Mordechaju Chaimie coś się zała-
   189   190   191   192   193   194   195   196   197   198   199