Page 193 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 193

Od strony drzwi szpitalnych niesiono już najmłodszych. Same maluchy. Poda-
                   wano je sobie metodą taśmową – trafiały z jednych policyjnych rąk do drugich,
                   aż w końcu wrzucano je do wozu.
                      Słońce drżało na jasnym niebie niczym gorączkujący człowiek chory na płu-
                   ca. Pluło krwią na białe, przejrzyste chmury, które chciały je otulić. Tłum przed
                   szpitalem burzył się, nie wiedząc, czy krzyczy ze strachu o własne życie, czy
                   o życie tych, którym się je odbiera. Jedynie matki chorych wiedziały, dlaczego
                   lamentują. Ich krtanie ochrypły, a ręce wyrywały się ku pojawiającym się twarzom
                   dzieci – ciała z ich ciała, krwi z ich krwi. Każda matka była niczym otwarta rana,
                   z której uciekało życie, oddalając się na ciężarówce przykrytej deskami – życie,
                   które tak nieznośnie bolało.
                      Klarze zdawało się, że włosy stają jej dęba. Jej ciało było miękkie i słabe niczym
                   gąbka, która zassała wszystko, co w niej było. Przepchnięto ją bliżej szpaleru
                   policjantów. Przez ramię jednego z nich ujrzała dwie dziewczyny przytulone do
                   siebie. Ich oczy nie szukały nikogo. Niezauważone błąkały się po drugiej stronie
                   pojazdu. Niemcy nie dostrzegli ich w tym zamieszaniu. Żydowski policjant złapał
                   i zaczął poganiać: – Na wóz!
                      W tym momencie jakaś rudowłosa kobieta przepchnęła się obok Klary i krzyk-
                   nęła do dziewczyn: – Z powrotem do środka! Do środka! Tam, z tyłu!
                      Kobieta dawała im znaki rękami, a obie dziewczyny nagle się ożywiły. W oka-
                   mgnieniu rzuciły się do wejścia. To było dziwne, że ich nie zauważono i wpusz-
                   czono z powrotem. Więc zniknęły z oczu. Młoda rudowłosa kobieta zaczęła się
                   przepychać przez tłum. Klara pchała się za nią. Podeszły do budynku od tyłu.
                   Tam tłum był jeszcze bardziej rozwścieczony.
                      Na parapecie okna na pierwszym piętrze stał chłopak. – Skacz! Skacz! –
                   wołano do niego ze wszystkich stron.
                      Nie miał gdzie skoczyć, bo również z tej strony dom był otoczony szpalerem
                   policjantów. Przedarł się przez nich jakiś ojciec, za nim drugi oraz jakieś kobiety.
                   Powietrze zadrżało od salw. Policyjne gwizdki rozbrzmiewały w uszach. Białe
                   anioły dalej skakały z okien. Chwytały je wyciągnięte ręce, poganiała policja.
                      Klara straciła z oczu rudowłosą kobietę. Odepchnięto ją. Pomyślała, że
                   przyprowadzi go tutaj! Siłą przyprowadzi tu starca, który jest jej mężem. Niech
                   zobaczy na własne oczy, niech wie, co to jest… niech zrozumie.
                      Biegła rozkołysanymi ulicami, zauważając tu i tam białe, szpitalne piżamy.
                   To niesiono ocalonego chorego – szybko, jak najszybciej, ku wejściu do tej czy
                   innej kamienicy, do domu. Nie zatrzymywała się. Zaraz go ujrzy, tego starego
                   zbrodniarza, tego oprawcę, tego zdrajcę! Ciężarówka jedna za drugą przejechały
                   pospiesznie obok. Właśnie odwożono chorych.
                      Klara wpadła do domu i dopiero tutaj uświadomiła sobie, że Prezes wyszedł
                   wczesnym rankiem, jeszcze przed śniadaniem. Gospodyni wyszła jej naprzeciw
                   i stanęła zakłopotana: – Pani źle się czuje, pani Rumkowska? – wzięła Klarę
                   pod ramię i podprowadziła do sofy.                                   191
   188   189   190   191   192   193   194   195   196   197   198