Page 198 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 198

– Gdy płoną lasy, nie szkoda ginących róż!  – grzmiał głos z sąsiedniego
                                                        5
                podwórka.
                   – Blimele… – Bunim szeptał imię swojej córki.
                   Na sąsiednim podwórku wciąż jeszcze przemawiano, ale masa już ruszyła
                i zaczęła pchać się do bram, na ulice. Każda ulica zamieniła się w płynącą,
                wzburzoną rzekę, każdy dom – w rozkołysany statek. Getto roiło się, skarżyło,
                spazmowało, szalało z bólu. Wreszcie nikt nie czuł głodu. Nigdzie nie podłożono
                do ognia, nie nastawiono garnków. Ludzie jak oszalali biegali po podwórkach
                w poszukiwaniu nor i dziur, w których można by ukryć małe dzieci o oczach
                mędrców. One przy tym były, były przy mowie wygłoszonej przez Prezesa. Były
                wszędzie, nie odstępując swoich rodziców.
                   Getto zapomniało o godzinie szpery, nie rozbierało się i nie kładło spać. Na-
                stała noc, ale nie tutaj… Tutaj był środek czarnego dnia wypełnionego czujnym
                czuwaniem… I płakał lud nocy owej … Ciemność spływała we łzach, rozchodziła
                                             6
                się w łkaniu, które zapierało dech.
                   Nazajutrz przybyły do getta wozy z kartoflami. Deszcz „złota ziemi” na zroz-
                paczone głowy. Można było odebrać kartofle zaraz z rana, ponieważ po południu
                ponownie zarządzono szperę (jeszcze wczoraj zwolniono na czas nieokreślony
                robotników z resortów, biur i urzędów).
                   Był łagodny czwartkowy wieczór, nad gettem stało ognistopurpurowe słoń-
                ce i nie chciało zajść… Na wschodzie wynurzył się biały księżyc i nie ruszał się
                z miejsca. Słońce i księżyc były tu po to, aby przyglądać się, jak dzieci wyruszają
                w drogę… jadą na spotkanie królowej Szabas, która miała przybyć latającym,
                różowofioletowy rydwanem. Purpurowe niebo na zachodzie było szalem okrywają-
                cym jej głowę. Światło księżyca było srebrem nad jej szlachetnymi brwiami. Cicho
                spłynęła w dół na ziemię i stąpała po niej w lekkich wieczorowych trzewikach,
                otulona najjaśniejszą rosą. Święta, oczekiwana cisza.
                   Ulice były puste. Most został zamknięty, podobnie jak bramy. Każdy miał
                siedzieć w domu i czekać na komisję. Każda rodzina – sama ze sobą. Samot-
                ność, która dusiła w zarodku wszelkie wołanie o pomoc, wszelką nadzieję na
                cud. Głuchy Bóg milczał.
                   Komisja lekarzy, pielęgniarek, policjantów i strażaków chodziła od domu
                do domu z listami. Badali wychudzone ciała, szukali dzieci i starców. Ale nagle
                liczba dzieci i starców zmalała. Przez noc zniknęli. Policjanci, którzy chcieli
                ochronić własne potomstwo, szukając obcego, nie byli jednak głupi. Żydowska
                głowa nie mogła tak łatwo oszukać drugiej żydowskiej głowy. Dobrze wiedziano,
                gdzie szukać dziur, szpar – jak wyciągnąć przerażone myszy z kryjówek, by je
                odprowadzić do wozów.



                5    Dosłownie: Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy, Juliusz Słowacki, Lilla Weneda (prolog).
          196   6    Księga Liczb (Lb 14.1) tłum. I. Cylkowa.
   193   194   195   196   197   198   199   200   201   202   203