Page 192 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 192

Chciała pobiec z powrotem, poszukać starego, siwowłosego męża, który
                 ją wybrał na żonę. Chciała objąć jego kolana, paść mu do stóp i podziękować,
                 że jej to nie spotka… że nie będzie jej na żadnej liście, nie będzie pędzona
                 na jakieś wysiedlenie… że ma w nim obrońcę, który chroni jej nagie, nędzne
                 życie.
                   Nie pobiegła z powrotem, stała w miejscu jak wmurowana i patrzyła, jak ży-
                 dowska policja goni uciekających. Słyszała, jak wyją ci, którzy leżeli pod oknami
                 z połamanymi kończynami. Jednocześnie przyglądała się, jak tłumy młodych
                 chłopców i dziewczyn o rozpalonych oczach i zaróżowionych policzkach całowa-
                 nych przez poranne słońce wychodzą z budynku w białych koszulach, piżamach
                 i ruszają w kierunku pojazdów jak otumanieni, pijani. Niektórzy z nich rzucali się
                 z zaciśniętymi pięściami na żandarmów, żydowskich policjantów, plując i przekli-
                 nając. Inni płakali i szli skurczeni. Większość wchodziła do pojazdów otumaniona,
                 a mimo to majestatyczna… otępiała, a jednak dumna – jak młodzi narzeczeni
                 i narzeczone, którzy kroczą w kierunku chupy.
                   Powietrze rozciął ostry krzyk. Budynek szpitala zdawał się kołysać. Wewnątrz
                 wrzało, jeszcze chwila, a rozpadnie się. W górze, na dachu, dziewczyna w białej
                 koszuli z rozpostartymi rękami biegała od jednego krańca do drugiego.
                   Żandarmi i żydowscy policjanci ciągnęli i nieśli suchotników w ostatnim
                 stadium, chude szkielety, okruchy. Tych po prostu wrzucano do wozów jednego
                 po drugim.
                   – Manik! – chora dziewczyna objęła swojego chorego ukochanego i wykrzy-
                 czała jego imię, jakby był o mile od niej, za siódmą górą, a wszystko po to, aby
                 ją usłyszał i przybył ją uratować.
                   – Gitele! – odpowiedział jej krzykiem ukochany, przytulając ją, obejmując w pasie
                 i za szyję, jakby przybył zza siedmiu gór, aby ją ocalić. Razem weszli do pojazdu.
                   – Niech żyje wolność! – skandowało kilku chorych chłopaków, po czym, ledwo
                 dysząc, upadli na ziemię.
                   Tu i owdzie ktoś w piżamie czy w białej koszuli przebijał się przez szpaler
                 żydowskiej policji i puszczał biegiem przez śpiące ulice.
                   – Ratujcie! Pomocy! – chore kobiety krzyczały, aby obudzić getto.
                   – Mamo! – wołał drżący chłopczyk.
                   Drzwi szpitala wypluwały tłumy młodziutkich, dziesięcio-, dwunastoletnich chłop-
                 ców i dziewcząt. Wyrwani ze snu, rozczochrani, wyciągali ręce cienkie jak gałązki
                 do wysokich ludzi w zielonych mundurach z nadzieją, że ci ich ochronią, ulitują się.
                   Getto przebudziło się. Ulicami popłynął tłum. Przybyli krewni, ojcowie, matki,
                 po nich – tłumy ludzi: sąsiedzi, przyjaciele. Setki rąk wyciągały się ku tamtej
                 stronie policyjnego szpaleru, a z tamtej strony ręce wyciągały się ku stojącym
                 po tej stronie.
                   Pojazdy skrzypiały i rzęziły, każdy z nich był niczym ranne zwierzę. Chorych
                 nie dało się już na nich dostrzec. Nogi się pod nimi załamały ze słabości czy ze
          190    strachu i poupadali jeden na drugiego.
   187   188   189   190   191   192   193   194   195   196   197