Page 197 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 197

ust. Nawet oczy niczego nie mówiły, nie wyrażały niczego, nie szukały sąsiednich
                   spojrzeń. Nie było niczego poza dziećmi − ciałem z ciała, krwią z krwi.
                      Być może tak właśnie stano pod górą Synaj w oczekiwaniu na Boga.
                      Na podwyższonej platformie pojawiła się biała, prorocka głowa prezesa
                   Rumkowskiego. Niebo zyskało ręce, które wzniosły się nad czarnym ciałem
                   tłumu. Niebo otrzymało usta, które grzmiały wyrokiem: – Matki, oddajcie dzieci!
                   – zahuczało ogłuszająco, niemożliwie. Słowa jak góry waliły się na ocean głów.
                      Twarze zamazały się w oczach Mordechaja Chaima. Widział tylko czarną
                   plamę, ciało przewracającego się epileptyka. Ziemia zadrżała w konwulsjach.
                   Biała piana wystąpiła na tysiące ust: – Nie!
                      – Matki! – wołał Prezes – Ratujcie getto! Jeśli nie oddamy dzieci, nikt z nas
                   nie ocaleje… Zostaniemy starci z powierzchni ziemi. Jeśli przeżyjecie, będziecie
                   mieć nowe dzieci. Nie mogę pomóc, bracia! Żądają ode mnie dzieci do dziesią-
                   tego roku życia i starców w wieku powyżej sześćdziesięciu pięciu lat. Wziąłem
                   na siebie obowiązek przeprowadzenia tej akcji… Jeśli przyjdą tu Niemcy, zrobią
                   krwawą jatkę. Matki! Zapłaćcie tę ofiarę za naród!... Jeśli jutro wszystko się
                   odbędzie jak należy… to będziemy ocaleni… – Przestał panować nad głosem.
                   Inni z jego świty zaczęli przekonywać tłum, że należy oddać dzieci po dobroci.
                      Czarne, epileptyczne, tysiącgłowe ciało, które rzucało się w konwulsjach, nie
                   miało uszu. Szary cień pokrył kobiece twarze. Włosy na głowach stanęły dęba,
                   a spomiędzy nóg polała się woda.
                      Na sąsiednim, oblężonym podwórku drzewo wiśniowe drżało wraz ze spa-
                   zmującą masą. Wiotkie, obeschłe gałązki niczym ręce błagające litości wznosiły
                   się do nieba… Ręce wychudzonej matki. Przyciśnięty do drzewka, obejmując je,
                   stał też Sprzedawca Toffi. Jego rzadka, długa bródka owinięta była wokół pnia.
                   Tuż obok stał Symcha Bunim Berkowicz. Okulary miał na czubku nosa, górną
                   wargę przygryzioną. Spod zadartej maciejówki jaśniało spocone czoło poorane
                   zmarszczkami i nabiegłymi krwią żyłami, które sprawiały wrażenie, że za chwilę
                   pękną.
                      – Tak to jest – zapiszczał Sprzedawca Toffi, nie skrywając łez. – Jeśli Bóg
                   nie zbuduje domu, próżny jest trud budowniczych… Jeśli Bóg nie strzeże miasta,
                   próżno pilnują go straże …
                                       4
                      Bunim słuchał zawodzenia tłumu, które brzmiało jak porodowe krzyki Miriam,
                   słyszane poprzedniej nocy. Żona urodziła mu syna – aby on, Bunim, mógł stać
                   się Abrahamem, którego nóż ma spaść na gardło ofiary… lecz tym razem nie
                   pojawi się żadne jagnię.






                   4    Księga Psalmów (Ps 127.1) tłum. I. Cylkowa: Jeżeli Bóg nie buduje domu, na próżno trudzą się
                      budowniczowie nim, jeżeli Bóg nie strzeże grodu, na próżno czuwa straż.  195
   192   193   194   195   196   197   198   199   200   201   202