Page 188 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 188
których był gotów oddać życie – to był ten rodzaj bohaterstwa, za które historia
go opluje. Aby je unieść, trzeba było mieć jego, Mordechaja Chaima, siłę.
Od momentu, kiedy Rumkowski dowiedział się, co się stało z Żydami z zi-
mowego wysiedlenia, zrozumiał wiele rzeczy. Przede wszystkim pojął, że jego
bliższe i dalsze plany, które wydawały się takie trzeźwe, były jedynie naiwnymi
fantazjami, pustymi chimerami. Był starym Żydem, który wmówił sobie, że jest
rzeczowy i praktyczny. Tymczasem wciąż był dzieckiem i fantastą. To kiedy –
pytał sam siebie z wyrzutem – człowiek przestaje być naiwny? Kiedy przestaje
oszukiwać sam siebie i dojrzewa? Czy rzeczywiście dopiero w cieniu śmierci?
Kiedyś był tak zajęty życiem, że nie miał czasu nawet na myślenie o śmierci.
Teraz, gdy spotkał się z nią twarzą w twarz, nie było ważne, czy o niej myśli, czy
nie. Była tu obecna i w jej cieniu zdał sobie jasno sprawę, że wciąż jeszcze nie
chodzi mu o śmierć. Chodzi mu o życie.
Doskonale wiedział, czego chcą Niemcy i do czego potrzebują jego, Morde-
chaja Chaima. On, Chaim, nigdy nie zasiądzie z Hitlerem przy jednym stole i nie
porozmawia o żydowskim kraju. Hitlerowi nie wolno zwyciężyć. Hitler był Aniołem
Śmierci narodu żydowskiego, a także jego osobistym. I to właśnie z Hitlerem miał
stoczyć największą walkę. Tak, kiedyś powstanie państwo żydowskie, ale on,
Mordechaj Chaim, nie będzie mesjaszem, który wprowadzi tam swój lud. Lud
go nie zechce. Lud go opluje, osądzi. Być może Żydzi sami zarzucą mu pętlę na
szyję na drugi dzień po zakończeniu wojny – po tym, jak on uratuje tylu, ilu zdoła.
W tym tkwiła istota jego bohaterstwa, że on o tym wie i świadomie wydaje się
na ofiarę. Pozwala się tratować w brudzie i krwi. Daje przyzwolenie, by deptali
po nim zarówno Niemcy, jak i Żydzi. Pozwala na siebie pluć, a mimo to czyni, co
przyszło mu uczynić.
Te sześćdziesiąt tysięcy Żydów nie on, Mordechaj Chaim, posłał na śmierć
i nie on był ich katem. A przecież wziął winę na siebie. Chciał ratować korzenie,
jądro… aby nie zginął naród.
Wciąż jeszcze miał nadzieję, że osiągnie ten cel, że ostatecznie przechytrzy
szwabów. Czyż nie zbudował resortów, które dokonują cudów? Czyż nie uczynił
wszystkiego, aby nie mogli się obejść bez żydowskich rąk? I czy nie zrobił tego
pomimo kłód, jakie rzucali mu pod nogi jego ziomkowie – intryganci, członkowie
partii, kliki, które chciały mu wyrwać ster z ręki? Donoszono na niego. Podważano
jego autorytet w oczach Biebowa. Jednak gdy przychodziło do brudnej roboty,
chowano się po kątach i zostawiano go samego na placu boju.
Jeśli on, Mordechaj Chaim, w takim momencie wciąż jeszcze pragnął władzy
i chciał stać przy sterze, nie robił już tego z powodu swoich osobistych ambicji,
dla osobistej korzyści. Jaki pożytek władzy mógł mieć teraz, gdy jego najwyż-
sze cele zostały zniweczone? Drabina, po której chciał się wznieść do góry,
połamała się.
Wszystkie jego osobiste plany runęły jak domek z kart. Ożenił się, mając
186 nadzieję na odrobinę rodzinnego szczęścia, pragnąc posiadać własne gniazdo