Page 176 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 176
Nieoczekiwanie Szolem całkiem zapomniał o tych wszystkich troskach i oba-
wach, bo jego los nagle się poprawił. Miał jedzenia do syta. Był to cud i dziw
tak niesłychany, że opuściły go wszystkie pesymistyczne myśli, a on sam miał
wyraźny dowód na to, że wszystko obróci się ku dobremu.
Zaczęło się wszystko od nowego komisarza, który przyszedł do resortu na
miejsce Samuela Cukermana. Był to człowiek, który budził obawy już samym
swoim wyglądem. Nazywał się Górny i na początku istnienia getta był policjan-
tem w Kripo. Ale chyba nie lubił tamtej pracy i jak tylko nadarzyła się okazja do
objęcia niezłej posady, skorzystał z protekcji bardzo ważnej osoby, by podjąć
pracę, jakiej szukał.
Był młody i bardzo przystojny – wysoki, zdrowy, o jasnych włosach i wyglądzie
boksera. Miał małe oczka o ostrym i mądrym spojrzeniu. A strach wzbudzał
zwłaszcza swoim chodem. Chodził, stawiając na ziemi całą podeszwę buta, jakby
każdym krokiem rozdeptywał niewidzialne robaki, a ponadto wyznawał zasadę
Prezesa, że „bez kija w ręku będziesz gadał jak do ściany”. Wprawdzie nie nosił
kija, ale miał zwyczaj policzkować zupełnie jak kiedyś Cukerman, a potrafił też
kopnąć. Kopniaków używał swobodnie i często, a policzkował jedynie w najpo-
ważniejszych wypadkach. Robotnicy żartowali, że Górny prowadzi obuwnicze
interesy na dupie każdego z nich. Górny potrafił też zdzielić deską, obcęgami,
wszystkim, co mu się pod rękę nawinęło. Nie przebierał w środkach.
Robotnicy drżeli przed nim, lecz lubili go, ponieważ nie pozwalał sobie na
nic więcej niż bicie. Nigdy nikogo nie odesłał na Kripo, gdzie wciąż jeszcze czuł
się jak u siebie w domu, i nikogo nie ukarał wpisaniem nazwiska na listę osób
wytypowanych do wysiedlenia. Nigdy też nie wezwał policji, by kogoś areszto-
wała. Więc ludzie byli mu wdzięczni za jego ludzkie zachowanie i wychwalali go
pod niebiosa. Przekazywano sobie z szacunkiem wiadomości o tym, jaki jest
inteligentny, wychwalano pod niebiosa jego piękną niemczyznę i opowiadano
sobie, że jego ojciec, który przed wojną był jubilerem, bardzo się szczycił swoim
genialnym synem.
Od czasu, kiedy zaczęły się rozprzestrzeniać dziwne pogłoski, a głowa nie
była zajęta pracą, dni w resorcie ciągnęły się Szolemowi jak smoła. Czuł, że
musi czymś zająć myśli i tak wpadł na „genialny” pomysł. Uporawszy się jak
należy z produkcją, zaczął z odpadów drewna wyrabiać rozmaite cacka. Miał
przy tym zabawę, która koiła nerwy. Robił wielbłądy z drewna, szkatułki na
puder, papierośnice, portfele na legitymacje wycinane z forniru, a nawet rodzaj
drewnianych bucików – eleganckie trepki dla pań. Wynosił to z resortu i dla żartu
zaczął odwiedzać z tymi rzeczami córy gettowej arystokracji, biuralistki i kasjerki
w kooperatywach. Cudeńka te były kuszące. Szolem wykonywał je, wyobrażając
sobie dziewczynę, która będzie z nich korzystać. Robił je niczym zakochany i to
zakochanie było widoczne w każdym drobiazgu.
Z czasem robotnicy podchwycili pomysł Szolema i sami też się za to wzięli.
174 Pomagali sobie wzajemnie, stojąc na czatach, aby majstrowie ich nie nakryli.