Page 152 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 152

Panna Diamant również zajmowała miejsce na kołdrze pomiędzy dziećmi
                i równie uważnie przysłuchiwała się jego opowieściom. Jej też wydawały się
                snem. A ponieważ miała pewność, że już jej się nie przyśni żaden sen, słuchała
                tych opowiadań jeszcze bardziej przejęta niż dzieci. Siedząc między nimi, z małą,
                ptasią twarzą o wyostrzonym nosie skierowaną ku opowiadającemu, mrugała
                przymglonymi, pełnymi łez oczyma, których błękit już wyblakł. Ręce trzymała na
                kolanach, na liliowej sukni. Słuchając, poruszała powykrzywianymi, brązowymi
                jak korzenie palcami, jakby je obmywała w przyjemnej, czystej wodzie.
                   Chociaż była bardzo zajęta maluchami i nowym początkiem, to przecież nie
                umknęło jej uwadze, że jej dawni „dręczyciele”, gimnazjaliści i maturzyści, prze-
                stali do niej przychodzić, że w końcu zapomnieli o niej. Ale ona nie mogła o nich
                zapomnieć. Zamiast być zadowolona, była bardzo zatroskana. Stało się dla niej
                jasne, że zabrali ze sobą cząstkę jej samej, że podarowała im coś istotnego i że
                ich nieobecność oznacza odcięcie od samej siebie. Tak, ona, panna Diamant,
                była jak ziemia. Jej uczniowie jak rośliny wyrastali z niej. Musiała wiedzieć, tak
                jak wie każdy korzeń, co się dzieje z gałęziami, które odżywia.
                   Getto było małe, a przecież było jak morze, w którym ludzie i imiona toną
                i przepadają. Panna Diamant ledwo pamiętała twarze, nie wspominając już
                o imionach. A mimo to pewnego dnia wyruszyła aż na koniec świata, na drugą
                stronę mostu, na poszukiwania szopy, w której miał się znajdować „uniwersytet”.
                   Tym razem zaopatrzyła się w adres. A jednak długo trwało, zanim na jednym
                z podwórek znalazła miejsce, którego szukała.
                   Z początku wydawało jej się, że w szopie nikogo nie ma. Dreptała w kółko,
                wycierając okulary i rozglądając się. W końcu zauważyła stolik, czarną tablicę,
                a obok niej ujrzała kogoś odwróconego do niej plecami. Ręka prowadziła kawałek
                kredy po czarnej płaszczyźnie wypełnionej matematycznymi wzorami.
                   Podeszła bliżej i zapytała: – Czy tu jest ten… uniwersytet?
                   Młody człowiek obrócił się w jej kierunku i ukłonił. W tym jego ruchu była
                kpina, drwina, gniew: – Tak, tu jest ten… ten… A ja mam zaszczyt rozmawiać z…?
                   Przysunęła się do niego, aby mu się lepiej przyjrzeć krótkowzrocznymi oczyma.
                Mógł być jednym z jej dawnych uczniów, może sprzed wojny? Może w getcie?
                Przez chwilę wyglądał jak dziecko, a potem jak mężczyzna w średnim wieku.
                Dobrze było patrzeć na rękę trzymającą kawałek kredy. – Jestem Dora Diamant.
                Pracowałam w gimnazjum – przedstawiła mu się.
                   Młody człowiek skłonił się jeszcze niżej: – Bardzo mi miło poznać koleżankę.
                Nazywam się Rajnsztat, doktor fizyki i chemii. Czym mogę pani służyć?
                   Jej usta zaczęły drżeć: – Gdzie są dzieci?
                   – Co pani ma na myśli, pytając o dzieci? Może studentów? Internistycznych?
                Eksternistycznych? – zaśmiał się piskliwym głosem. – Gdzie są, pyta pani? Prze-
                cież pani widzi. Nie ma. Zdradziły matematykę, fizykę, chemię i filozofię. Studiują
                medycynę. Specjalizują się w chorobach płuc, dezynterii i tyfusie, tyfusie plami-
          150   stym i durze brzusznym… – Podsunął jej stołek, a sam usiadł na stole, nieustannie
   147   148   149   150   151   152   153   154   155   156   157