Page 157 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 157

Młoty dźwięczały echem w umyśle panny Diamant. To nie była halucynacja.
                   To była rzeczywistość. Zdumiona weszła do kościoła. W środku ogarnął ją nie-
                   ziemski chłód. Jej stopy zniknęły w puszystym obłoku. Dookoła był mrok. Blade
                   światło docierało tylko przez witrażowe okna w wykuszach, a tam, gdzie padało,
                   puch zamieniał się w chmurę tęczowych kolorów.
                      Jak spod ziemi pojawiły się chmary kobiet w białych chustkach na głowach.
                   Popychały puchowe obłoki w kąty, piętrząc je. Inne rozdzierały sukno i uwalniały
                   śnieg na „niebiańskim kiermaszu”. Przekrzykiwały jedna drugą, machały ręka-
                   mi, chodziły po puchu w górę i w dół. Pannie Diamant wydawało się, że zaraz
                   uniosą się na niewidzialnych skrzydłach. Jedna z takich anielic w białej chustce
                   na głowie, pokryta śniegiem pierza, wyrosła obok panny Diamant: – Kogo pani
                   szuka, babciu? – zapytała.
                      Stara kobieta zamrugała oczami: – Co tu się stało?
                      – Jak to, co tu się stało? Nic się nie stało. Przyszedł nowy transport żydow-
                   skiej pościeli.
                      – Skąd przyszedł?
                      – Lepiej nie wiedzieć.
                      – Tutaj, do kościoła?
                      Anielica pokiwała współczująco głową. Upał na zewnątrz całkiem zawrócił
                   w głowie tej starej kobiecie. – Co to, babciu, a dokąd to miał przybyć? Przecież
                   tutaj jest resort pierza. Tutaj rozdziera się pierzyny. Zbiera się i czyści pierze… na
                   pościel dla szwabów. No, proszę podejść, wyprowadzę panią. – Przeprowadziła
                   pannę Diamant przez wysoki stos, obok wozów na zewnątrz i podeszła z nią do
                   bramy. – Niech pani idzie w zdrowiu. – Zawołała w ślad za nią.
                      Panna Diamant długo błąkała się po rozpalonych ulicach. Miała przed oczy-
                   ma obraz kościoła wypełnionego pierzem, pościelą. Bella, jej uczennica, też
                   mówiła o pościeli, o miękkich poduszkach, puchowych pierzynach. Kłamstwo
                   – powiedziała Bella. Ale te oto poduszki, te w kościele, na których tu i ówdzie
                   dostrzegła, chociaż wcale nie chciała tego widzieć, brązowoczerwone plamy
                   krwi − nie były kłamstwem.
                      Gdy weszła na swoje podwórko, dostrzegła dzieci. Nadeszła pora rozpoczęcia
                   lekcji. Nie mogła dać sobie rady. Na widok wychudzonych, rozpalonych maluchów
                   obojętność ją opuściła. Musiała zacząć od nowa. Uwierzyć od nowa. – Musiała…
                   aż do ostatniego tchu…
                      Nazajutrz panna Diamant zrobiła dla swojej ulubionej uczennicy Belli ostatnią
                   rzecz, jaka była w jej mocy. Stara kobieta podeszła do łóżka, odsunęła poduszkę
                   i wyjęła gruby tom oprawiony w skórę i pozłacany na brzegach – kompletne wy-
                   danie poematów Słowackiego, książkę, którą kiedyś wraz ze swoją przyjaciółką
                   Wandą kupiły sobie w prezencie. Swój największy skarb. Poszła z nim do Belli.
                      Zastała dziewczynę na balkonie w tej samej pozycji co parę dni wcześniej, na
                   wpół czuwającą, na wpół drzemiącą. Bella nie wyglądała na zdziwioną czy prze-
                   jętą gestem nauczycielki. Obojętnie przysłuchiwała się jej jąkaniu, przyglądała   155
   152   153   154   155   156   157   158   159   160   161   162